ILE NA DZIESIĘĆ?: Podejrzana „Substancja”

Michał Walkiewicz
film
recenzja
17.09.2024
9 min. czytania

„Widzowie będą mdleć” – powie jeden. „Chyba ty” – odpowie drugi. A Walkiewicz daje filmowi „Substancja” 10/10.

Na ekrany kin trafił właśnie film „Substancja” w reżyserii Francuzki Coralie Fargeat. Na tegorocznym festiwalu Cannes był tak zwanym „objawieniem” i nagrodzono go za scenariusz. W Polsce mówi się o nim raz tak, a raz inaczej. „Widzowie będą mdleć” – powie jeden. „Chyba ty” – odpowie drugi. Ponieważ sam wystawiłem mu maksymalną notę (10 zakrwawionych kończyn na 10 oślizgłych abjektów), czuję, że powinienem zacząć od wyznania. A skoro sprawa jest osobista, będzie to wyznanie wstydliwe.  

Głową w Moore 

Wychowałem się w rodzinie inspektorek nadzoru budowlanego i wuefistów. Choć mama  badała wpływ drgań na korozję stali zbrojeniowej w żelbecie, z niezrozumiałych dla mnie przyczyn pielęgnowała również kult… aktorek filmowych (nie mylić z kinem jako takim, które kultywowaliśmy w trakcie pielgrzymek do wypożyczalni VHS). Potrafiła na przykład obrazić się śmiertelnie na Beatę Tyszkiewicz za to, że ta wystąpiła reklamie odkurzaczy.

Aktorki były w moim domu istotami z piasku i mgły. Nie stały na piedestale, tylko nad nim lewitowały, a w ich żyłach nie płynęła krew, tylko ektoplazma. Do głowy mi nie przychodziło, że chrapią, robią siku i chodzą do warzywniaka, nie mówiąc już o tym, że mogą być wredne, uzależnione od kokainy, albo reklamować odkurzacze. W albumie zdjęć wycinanych z magazynów filmowych, niczym seryjny morderca albo przyszły krytyk filmowy, wydzieliłem dla nich specjalne miejsce – gdzieś pomiędzy „zajebistymi scenami akcji” a sklejanym z prasowych wycinków, ultymatywnym przedstawicielem homo sapiens, Dolphem Lundgrenem.  

Wszechaktorką była wówczas Demi Moore. Na przełomie lat 80. i 90. Bóg zeszła na ziemię i ulepiła ją z kolektywnych wyobrażeń o miłości – tej szczenięcej („Ognie św. Elma”), nieskalanej i wiekuistej („Uwierz w ducha”), kwitnącej na gruncie życiowych frustracji („Przejrzeć Harry’ego”), a nawet transakcyjnej („Striptiz”). Podobnie jak Emilio Estevez, Molly Ringwald, Rob Lowe i parę innych osób, Moore należała do Brat Pack, czyli grupy młodych aktorów i aktorek, którzy w latach osiemdziesiątych zbudowali potęgę amerykańskiego kina inicjacyjnego (potęgę symbolizowaną przez słynną już okładkę „New York Magazine” z 1985 roku). Nic więc dziwnego, że w ich burzliwych losach oraz odgrywanych rolach dostrzegaliśmy, przepraszam za wyrażenie, cząstkę siebie.

Później, z powodu zawodowych rozczarowań oraz życiowych turbulencji, Moore usunęła się w cień, choć i w ostatnich dwóch dekadach zdarzało jej się grać fantastyczne role. Na przykład w niedocenionym thrillerze „Mr Brooks” Bruce’a A. Evansa, w którym polowała na seryjnego mordercę oraz jego pojętnego ucznia; albo w „Chciwości” J.C. Chandora, gdzie tłumaczyła zawiłości kryzysu ekonomicznego tak dobrze, że nawet w Polsce wszyscy zrozumieli, dlaczego nie stać ich na mieszkania.   

W „Substancji” ta dziwaczna, pokoleniowa opowieść o dorastaniu razem z Demi Moore znajduje swoje domknięcie. Aktorka gra starzejącą się diwę kina o znamiennym nazwisku Elizabeth Sparkle. I dość powiedzieć, że jest to rola (przynajmniej) potrójnie kodowana. Z jednej strony Moore odgrywa na ekranie samą siebie, czyli gwiazdę, którą Hollywood schowało w pawlaczu i która – jak sama podkreśla w wywiadach – przez lata próbowała odnaleźć dla siebie nowe miejsce. Z drugiej – jest w filmie żywą (choć nieco banalną) metaforą opresyjnego kultu młodości; kojarzy się ze zgorzkniałymi mieszkankami warownych twierdz z „Bulwaru zachodzącego słońca” Billy’ego Wildera oraz „Map gwiazd” Davida Cronenberga. Wreszcie – Moore powraca, by opowiedzieć nam coś o fundamentalnych życiowych sprawach. Kiedyś mówiła o miłości. Dziś – o starości. 

Czy to ty, czy to ja? 

Tytułowa substancja to specyfik, dzięki któremu można podzielić świadomość i zmultiplikować ciało; w bolesnym akcie rozpadu tkanek „wydalić” z siebie młodszego i piękniejszego awatara, a następnie próbować się z nim dogadać: przez tydzień żyję ja, przez tydzień ty. Sparkle poddaje się kuracji nie tyle w nadziei na rewitalizację swojej podupadającej kariery (w końcu to nie „ona” będzie ją robić), co z tęsknoty za utraconą sławą. Wystarczy jednak rzut oka na zrodzoną z niej Sue (Margaret Qualley), by wiedzieć, że zgody między dwiema jaźniami raczej nie będzie. „Taka równowaga jest do dupy!”,  wykrzykuje Sue w dziecięcym gniewie i spogląda spode łba niczym animek z kreskówki. „Substancja” to trochę „Looney Tunes”, a trochę refleksja na temat pogardy dla starości – i starzejącego się, kobiecego ciała – wdrukowanej w język popkultury.

Sparkle czuje tę pogardę na własnej skórze. W pracy jest nieruchomym celem dla bandy wyszczerzonych szowinistów. Tymczasem w domu, z billboardu po drugiej stronie ulicy, spogląda na nią uśmiechnięta Sue. Fargeat zamraża bohaterki w dwóch estetycznych kliszach. Domeną rozerotyzowanej Sue jest rzeczywistość sklejona ze skrawków telewizyjnej konfekcji lat 80. Symbolizuje ją pastelowy świat aerobiku, utożsamianego (w dość niedzisiejszy sposób) z mięciutką pornografią „dla całej rodziny”. Królestwem Elizabeth jest natomiast nowoczesne, bezduszne mieszkanie. Centralne miejsce zajmuje w nim ogromna łazienka, aseptyczna i zalana trupim światłem jarzeniówki. To tutaj ciało bohaterki będzie ulegać kolejnym przerażającym mutacjom. Deczko to banalne, ale Fargeat nie zadowala się powierzchownymi kontrastami. „Horror niszczejącego ciała” oraz „otumaniająca seksualna witalność” to u niej przede wszystkim drastyczne zmiany rytmu całej opowieści, montażowe popisy i operatorskie odloty, a także zabawy ze skalą tonów na ścieżce dźwiękowej.

Obsadzenie w roli Sue Margaret Qualley okazało się strzałem w dziesiątkę nie tylko z powodu łatwości, z jaką aktorka podszywa casualowy seksapil negatywnymi emocjami. To w końcu córka Andie McDowell, czyli aktorki, która zagrała z Moore w „Ogniach św. Elma”. McDowell nie miała najlepszego zdania o chłopakach i dziewczynach z Brat Packu. Twierdziła, że zadzierają nosa, a na planie czuła się wykluczona. Jak wspomina, głównie za sprawą zazdrosnej Moore. Oczywiście nie chodzi o to, ile w tym prawdy, tylko o popkulturową „pętelkę”, dzięki której Moore konfrontuje się dziś z „duchami przeszłości”. „Substancja” nie jest kinem sensu stricto złożonym z takich rymów, lecz istota satyry na współczesną kulturę wymusza ich dekodowanie. Nic dziwnego, że w recenzjach większość zamków otwiera się biograficznym kluczem. „Moore ma coś do udowodnienia”, „Moore powraca w roli odważnej duchowo i fizycznie”, „Moore konfrontuje się z własną starością”, i tak dalej.  

Da się streścić „Substancję” tak jakby chodziło o zaginiony film Chantal Akerman, ale to przecież inny rodzaj zabawy. Widzowie, którzy uważają „Jokera” za „drapieżne kino społeczne”, a w „Grze o tron” dostrzegają „opowieść o mechanizmach władzy” zastygną w szoku i niedowierzaniu. Natomiast filmowe szambonurki będą w siódmym niebie. Fargeat odpala kolejne konwencje: thriller, czarną komedię, slapstick, melodramat, body horror. W swojej skrzynce z narzędziami ma jedynie młotek i obcęgi, ale być może dlatego jej film robi takie wrażenie. W krytyce szowinistycznego układu nie ma nic nowego? Podbijmy ją ciągłymi repetycjami wątków, dialogów i wizualnych motywów. Świat, w którym ciało jest korporacyjnym towarem, widzieliśmy już dziesiątki razy? Dorzućmy odlotową identyfikację wizualną samej „substancji” – od typografii, po kształt i fakturę rozmaitych pojemników, tubek, strzykawek. Finałowe partie filmu to dzieło kogoś, kto generalnie ma wszystko w dupie – i studio, i zobowiązania wobec widzów, i reguły dramaturgiczne, i zdrowy rozsądek. O ilu współczesnych twórcach i twórczyniach można to powiedzieć? 

Nie wszystkie superbohaterki noszą peleryny

Jeśli nie uwielbiacie wymieniać nazwisk na czas, rozmowa o „Substancji” może być nudnawa. „Wiesz, takie połączenie Almodóvara (bo czerwienie i pastele), Oscara Wilde’a (bo „Portret Doriana Graya”), Beny’ego Benassiego (bo beat i reklamy z roznegliżowanymi dziewczynami) i Cronenberga (bo wszystko inne)”. Najczęściej jednak porównuje się ją do nagrodzonego Złotą Palmą w Cannes „Titane” Julii Ducournau, czyli innego francuskiego horroru o ciele w rozmaitych gorsetach. Sam wpadłem w tę pułapkę, choć teraz sobie myślę, że jest to porównanie na wyrost. Ducournau to jednak prymuska (w najlepszym znaczeniu tego słowa), z kolei Fargeat – nieokiełznany dzieciak, który rzuca odchodami w przechodniów. Ta pierwsza dba o to, by gatunkowe hopsztosy nie przesłoniły Sztuki, bo u podstaw jej procesu twórczego leżą struktura i temat. Ta druga lubi patrzeć, jak świat płonie. Zaczyna od mocarnego konceptu, który da się streścić jednym zdaniem: A co, gdybyś mógł wydalić z siebie… siebie? 

Poprzedni film Francuzki, „Zemstę”, cechowała podobna prostota. Oto dziewczyna, którą najpierw zgwałcono, a później zrzucono ze skarpy, mści się na swoim kochanku oraz jego kumplach. Kręci się jej w głowie od pejotlu. Na brzuchu ma wypalonego orła z puszki po piwie, której użyła do dezynfekcji rany. W dłoniach dzierży strzelbę. W swojej odwadze i determinacji jest tak ostentacyjnie COOL, że staje się czymś znacznie większym niż konwencja, w której ją uwięziono. 

Na poziomie autotematycznym zarówno grająca ją Matilda Lutz, jak i Demi Moore oraz Margaret Qualley są właśnie takimi figurami. Reżyserka zwraca aktorkom popkulturowy majestat, którego nie da się wyliczyć ze wzoru albo zaprojektować w salce konferencyjnej; który nie musi być odpowiedzią na żaden trend lub społeczną potrzebę. Jak na ironię i wbrew fabularnym założeniom, film Fargeat cofnął mnie zatem do momentu, w którym aktorki wydawały mi się bezcielesnymi, kosmicznymi bytami. Spokojna głowa, albumu z wycinankami już nie mam, to byłoby jeszcze dziwniejsze niż „Substancja”.      

Ile na dziesięć? 

Dziesięć, ale to przecież już wiecie. Tym, czego możecie nie wiedzieć, jest fakt, że Demi Moore nie ma koncie żadnego Oscara, za to zdobyła aż cztery Złote Maliny. Może więc rzeczywiście ma coś do udowodnienie w artystycznie upadłym, zżerającym własny ogon i pogrążonym w scenariopisarskim kryzysie Hollywood.