Bad trip. Recenzja „Prawdziwego bólu”
Po zmianie tonu, tempo nieco siada; film co prawda nigdy nie nudzi – chociażby dzięki popisom aktorskim Culkina, który włożył w tę opowieść całego siebie, regularnie kontestując Eisenberga-reżysera – ale szybko zaczynamy czuć tęsknotę za pierwszym kwadransem.
Najnowsze dzieło Jesse’go Eisenberga to film drogi, który rozgrywa się Polsce, ale nasz kraj wcale nie był pierwszym wyborem reżysera. Zamiast pokazywać widoczki z Warszawy, Lublina czy Krasnegostawu, Amerykanin planował wywieźć swoich bohaterów do… Mongolii. Na szczęście dla nas, scenariusz się nie domykał – i kiedy Eisenberg tracił już nadzieję, że uda mu się sensownie połączyć wszystkie wątki, natrafił na reklamę-inspirację: wypad do słynnego muzeum w Oświęcimiu. Ale nie taki zwykły, tylko z wyżywieniem w cenie („Auschwitz tours with lunch!”); w końcu po co przyjmować całą tę tragedię na pusty żołądek?
Tak oto Polska spadła reżyserowi z nieba (nie ma za co, panie Eisenberg; nie bez przyczyny nazwaliśmy się mesjaszem narodów). A trafiła na podatny grunt – Amerykanin od dawna jest z naszym krajem za pan brat (bywa tu prywatnie i ma polsko-żydowskie korzenie), mógł więc czerpać z bogatego bagażu doświadczeń. W efekcie „Prawdziwy ból” nie jest Hollywoodem made in Poland (współprodukowanym przez samą Emmę Stronę), w którym lokalizacja tworzy wyłącznie tło. Polska, wraz z historią żydowskiej zagłady, odgrywa tutaj swoją własną, istotną rolę.
Czy jest to jednak dobry film? Żeby się przekonać, musimy wsiąść z bohaterami do pociągu TLK i przysłuchać się wielu filozoficznym rozważaniom o naturze cierpienia.
Zanim jednak wylądujemy w polskim pociągu, tanich i drogich hotelach, kultowym Mercedesie 190, czy obozie koncentracyjnym, trafimy na nowojorskie lotnisko. Tam poznajemy dwóch kuzynów – introwertycznego Davida, granego przez samego Eisenberga (jako aktor nominowany do Oscara za „The Social Network” oraz nagrodzony Złotą Maliną za rolę Lexa Luthora) oraz jego przeciwieństwo, duszę towarzystwa, Benji’ego (Kieran Culkin; w przeszłości brat „Kevina samego w domu”, aktualnie gwiazda „Sukcesji”). Niegdyś byli sobie bliscy, teraz już nie są (rodzina, praca, takie rzeczy), dlatego, jak w porzekadle, okazją do spotkania bywają głównie wesela lub pogrzeby. W tym przypadku pogrzeb – babcia zmarła już chwilę temu, a przed śmiercią zażyczyła sobie, by David i Benji odwiedzili jej ojczyznę. Stąd pomysł na wspólny wyjazd do Polski i ciche nadzieje kuzynów na to, że odbudują swoją relację. Benji zabiera się za to dość osobliwie – na przywitanie wręczając głodnemu kuzynowi ciepły jogurt, który wyjął z kieszeni, a chwilę później informując Davida o planowanym przemycie śmiesznych papierosków do Polski. Jak na film o Majdanku, całkiem urokliwe zawiązanie akcji.
Pierwszy kwadrans imponuje. Jest więc ulga, phew!, ten film to nie będzie chała. Honor Polski uratowany. Dialogi są świetne, i jakie to wszystko błyskotliwe! Aż zaczynamy się zastanawiać, skąd ten pan Eisenberg tak umie w intelektualną komedię. To przecież wymagający gatunek. Czy to na pewno on pisał? Bo może jednak Woody Allen (pod eisenbergowym pseudonimem, by umknąć przed cancelem). Składniki na woodyallenowską produkcję są – gęsta ironia, magnetyczne niedopasowanie pary głównych bohaterów, jest nawet i niepoważny, poboczny wątek romantyczny, opowiadany poza kamerą.
Ale stop. Niech będzie, panie Eisenberg, chapeau bas, mało kto tak umie napisać – czy to jednak nie miał być film o cierpieniu, o współczesnym obcowaniu z Zagładą? Dlaczego więc oglądamy sequel „Zakochanych w Rzymie”? Im dalej w las (czy tam w Polskę), tym bardziej przekonujemy się, że ta poznawcza dychotomia nie jest bynajmniej fortelem w stylu zwiastunu „Pod mocnym aniołem”, który zapraszał na niemalże-slapstickową karykaturę o polskiej chorobie narodowej, a w ofercie miał wyłącznie depresyjny dramat (ale za to bardzo dobry). Zabawa formą jest tu zamierzona. Bo film w końcu poważnieje – subtelnie przeobrażając się z komedii, w której wszystko istnieje wyłącznie dla żartu, w coś zupełnie innego.
Czytaj też: Prawdziwa mitomania. Dlaczego pokochaliśmy Kaos
Zmiana tonu, kto by pomyślał; to w końcu wbrew tradycyjnym zasadom dramaturgii. Jak to ujęła pewna kultowa recenzja, istnieje powód, dla którego w pierwszych minutach „Ghostbusters” nie ma sceny gwałtu. Skąd więc pomysł, żeby na otwarcie podróży do Majdanka się tyle śmiać? Otóż przekonamy się, że jest to element misternego planu. Eisenberg bowiem nakłada filmowi maskę, żeby ukryć jego prawdziwe oblicze. Konstrukcja ta przypomina uśmiechniętą depresję. Na pierwszy rzut oka wszystko jest super, nasz nowy, serdeczny kolega, pan „Prawdziwy ból”, ma wyśmienity humor. Z czasem jednak zaczynamy zauważać, że to tylko fasada. A kiedy pod koniec seansu maska w końcu opada, widzimy już wyłącznie cierpienie.
To w końcu filozoficzne rozważania o cierpieniu (i emocjach w ogóle) zainspirowały Eisenberga do stworzenia tego filmu (nota bene, temat zdaje się bardzo nie-eisenbergowski; abstrahując od chłodno przyjętego debiutu reżyserskiego, dotychczasowe produkcje filmowca to przecież nie egzystencjalna waga ciężka). Sam Majdanek jest tu wyłącznie jednym z wielu puzzli. Napotkanych cierpień jest wiele, od prób samobójczych, przez samotność, po ludobójstwo; nie chodzi tu jednak o ich wiwisekcję, a o nasz do nich stosunek. Mimo że Eisenberg operuje głównie na abstrakcyjnych pojęciach, zadaje konkretne pytania – chociażby o to, czy piekło drugiej wojny światowej (i w konsekwencji wszystkie inne wielkie tragedie) nieuchronnie skazane jest na emocjonalne zapomnienie.
Eksplorując te zagadnienia, Eisenberg sprawnie zderza przeciwne światopoglądy głównych bohaterów i pozostałych towarzyszy krajoznawczego turnusu (Will Sharpe, Jennifer Grey i inni). Benji o swoim bólu opowiada chętnie (owego jest całkiem sporo; tęsknota za babcią to wyłącznie wstęp), a w czasie podróży konsekwentnie poszukuje szczerości. David natomiast mówi o sobie niewiele – co nie znaczy wcale, że na co dzień wiedzie beztroskie życie (jego nerwica natręctw to przypadłość, którą ma i sam Eisenberg, nice touch); mężczyzna nie widzi jednak sensu w hamletyzowaniu, w końcu jego rozterki nie będą miały szczególnej wartości emocjonalnej dla innych. Co istotne, rozmowy nie są tu umilaczem podróży; to podróż jest dodatkiem do rozważań. Dlatego perypetie nie są rozbudowane, w przeciwieństwie do dialogów; od filmowo „szlachetnego” opowiadania obrazem filmowiec również stroni (także i tu zdając się ufać stylowi Woody’ego Allena), a nielicznymi wyjątkami są sceny obserwowania stóp (niewątpliwie próba przypodobania się Tarantino), sama wizyta w Majdanku czy ostatnie ujęcie filmu – cementujące przesłanie mocniej niż wszystkie wcześniejsze debaty.
Niestety fiksacja na temacie jest słabością „Prawdziwego bólu”. Przez nadmierną gadatliwość historii czasem brakuje mięsa. Po zmianie tonu, tempo nieco siada; film co prawda nigdy nie nudzi – chociażby dzięki popisom aktorskim Culkina, który włożył w tę opowieść całego siebie, regularnie kontestując Eisenberga-reżysera – ale szybko zaczynamy czuć tęsknotę za pierwszym kwadransem. Eisenberg zbyt często uderza w znane tony (na przykład – czy kolejne pokolenia mają etyczne prawo do nieszczęścia w świecie spokoju i wygody, kiedy ich przodkowie oddawali życie za tę wygodę). Oryginalności w przeróżnych motywach też wcale nie ma tak wiele; obóz koncentracyjny z wyczuciem już był, rozczarowanie brakiem więzi z przeszłością rodzinną też (to ostatnie w niedawnym „Białym lotosie”).
Ponadto Eisenberg-scenarzysta pada ofiarą swojej odwagi. Jak przyznał w jednym z wywiadów, „Prawdziwy ból” świadomie nie ma wyzwalać w widowni wielkich emocji, ażeby silniej dostroić się do tematu (w końcu jest o nieprzeżywaniu; o braku połączenia z cierpieniem innych ludzi, obojętnie jak wielkim). Oczywiście, mogło się to udać (brak katharsis nie przeszkadza w „O północy w Paryżu”); niestety w tym filmie się to nie zawsze sprawdza. Żałować można, że „Prawdziwy ból” nie zawiera więcej takich scen jak ostatnia. W niej Eisenberg głęboko wzrusza – i przekazuje, co sam myśli o cierpieniu. Zdaniem filmowca prawdziwy jest wyłącznie nasz własny ból — bo niczym w „Alchemiku” Coelho (porównanie wstydliwe, ale pasujące), bohaterowie przemierzyli pół globu, aby obcować z prawdziwym, wielkim cierpieniem; najprawdziwsze jednak cały czas było w nich samych. Nie trzeba było w ogóle wychodzić z domu. Zakończenie zasługiwałoby zresztą na oddzielne omówienie. Czego tu nie ma; jest tu Smarzowski ze swoim niereformowalnym brakiem nadziei, jest łamanie scenariopisarskich zasad o przemianie bohaterów, jest i meta-metafora – bo strukturalnie finał dotyczy nie tyle Benji’ego, na którego emocjach historia koncentruje się najbardziej, czy Davida, który próbuje stać obok tego wszystkiego niczym wanna-be niezależny obserwator, ale nas, widzów. Nic więc dziwnego, że – mimo niedoskonałości – scenariusz „Prawdziwego bólu” doczekał się nagród już przed sezonem oscarowym.
A na koniec sprawa życia, śmierci i dumy narodowej – jak wypada Polska? „Prawdziwy ból” miał być w końcu listem miłosnym do naszego kraju. Nie jest to na pewno miłość ślepa; nikt tu nie zamierza malować trawy na zielono. Zobaczymy nie tylko Polskę ładną, ale i Polskę mniej malowniczą (postkomunistyczne straszydła w Warszawie). Film stroni od stereotypów (chociaż Chopina mógłby dozować wstrzemięźliwiej), widać, że pracował przy nim ktoś, kto coś o naszym kraju wie (tajemnicą pozostanie, czy to zasługa Eisenberga polonofila, czy rodzimych filmowców, którzy z nim pracowali).
Oglądamy Polskę oczami turystów, a oprowadza ich Brytyjczyk; stąd da się zrozumieć, czemu chociażby w Lublinie bohaterowie nocują w trącącym myszką lokum, kiedy miasto oferuje tak wiele dobrych hoteli; to w końcu wycieczka zorganizowana, sorry. Zresztą, przez większość filmu „prawdziwej” Polski nie ma za wiele, jest kraina turystyki (na co narzeka Benji: gdzie tu emocjonalna szczerość?), kiedy jednak kuzyni odłączają się od reszty, ażeby odwiedzić dom, w którym żyła ich babcia (zobaczymy budynek, w którym naprawdę mieszkała prababka Eisenberga), polskiej codzienności jest więcej; pojawiają się też naturalnie brzmiące dialogi po polsku.
Żałować można tylko fatalnego błędu w doborze polskiej obsady. Kiedy bowiem kuzyni wysiadają w Kraśniku zamiast w Lublinie, muszą powrócić do grupy innym pociągiem. Z pierwszej klasy PKP, która tak denerwowała Benji’ego (w końcu jadą obejrzeć Majdanek, a ich przodkowie jechali tam wagonami bydlęcymi; jakaż niestosowność), mężczyźni wsiadają do Regio. W rolę dawnych starych pociągów regionalnych wciela się nowiutki, czerwono-żółty skład.
Ostatecznie „Prawdziwy ból” warto zobaczyć – dla Polski, humoru i eksperymentów, którymi Eisenberg umacnia swoją reżyserską markę. A na niedoskonałości można przymknąć oko; w końcu to, że nie wszystkie eksperymenty zawsze się w pełni udają, to prawdziwie bolesna prawda.
A czy kuzynom się u nas podobało? Cóż, dla nich wypad do Polski to był bad trip. Miało być fajnie, ale nie było. Nie odnaleźli szczerych przeżyć, nie zbliżyli się do siebie, nie wypełnili pustki. Jedyne, co naprawdę się udało, to przyzwoite palenie, które tak roztropnie zorganizował Benji.
P.S.: Na koniec jeszcze małe rozczarowanie. Nie ma się co cieszyć, że Amerykanin zrobił film o Polsce. Niedawno Jesse Eisenberg odebrał nasz paszport – i jest już oficjalnie Polakiem.
Kultura obowiązkowa, 2–8 grudnia
Rusza ArteKino Festival, darmowy festiwal filmowy online, oraz nabór na książkę do 18. Nagrody Literackiej Warszawy. Do tego: Invisible Exhibition w Londynie, przegląd polskiej ...
czytaj więcej ->I taki to był tydzień w kulturze. Przemówienie Nan Goldin i czy bojkotujemy „Anorę”
Autorowi „Red Rocket” i „Florida Project” należy się uznanie, ale to jest jednak brawurowy pokaz zapominalstwa, że w filmie, który rozgrywa się głównie w domu synalka rosyjskich...
czytaj więcej ->150 największych postaci polskiego rapu robi wspólne zdjęcie
Na zdjęciu pojawią się między innymi Solar – współzałożyciel SBM, jednej z największych wytwórni hip-hopowych w Polsce, Wini – właściciel wytwórni Stoprocent, Paluch – właścicie...
czytaj więcej ->