Ile na dziesięć? Polska R. „Rojst: Millenium”
( 08.03.2024 )
Fenomen Rojsta nie tkwi w podlanej nostalgią i precyzyjnie napisanej intrydze. Recenzja Michała Walkiewicza
Urodziłem się w 1985 roku. Trzydzieści dziewięć lat, minus dwadzieścia jeden lat ustawowej dorosłości, dwa w rozumie… Z moich obliczeń wynika, że początek lat dziewięćdziesiątych wypadał dziesięć lat temu. A w nowe milenium weszliśmy przed tygodniem. W poprzednią sobotę oglądałem Kulinarne podróże z Makłowiczem, w środę posadzili Weinsteina, a przedwczoraj skończyła się pandemia.
Dziś oglądam serial Rojst: Millenium i wszystko jest nie tak. Ktoś stara się mi wmówić, że jestem stary. Patrzę na ekran i faktycznie – „Bania u Cygana” to siara, polonezów na ulicy nie widziałem od dawna, nikt nie rozmawia już o Edycie Bartosiewicz. Liczę jeszcze raz: Matrix jest dziś starszym filmem niż Szczęki w momencie premiery Matrixa. Ups.
Dobra rada dla moich rówieśników: nie oglądajcie serialu Jana Holoubka wieczorami. Chyba że przed snem lubicie sobie pomyśleć o rozkładzie tkanek i erozji umysłu.
Rojst: Millenium, for. R. Pałka
Bagno
W trzecim sezonie Rojsta – najlepszego rodzimego serialu bez łatki „dobre, bo polskie” – wszystkie te relikty przeszłości, faktury, których nie czuliśmy od dekad i piosenki, które nie powstały wczoraj, tworzą coś na kształt popkulturowego gabinetu luster. Wędrujący po nim bohaterowie nie lśnią jednak blaskiem odbitym w lustrze pastiszu. To, przepraszam za wyrażenie, ludzie z krwi kości, tyle że przefiltrowani przez swojską odmianę czarnego kryminału. Coś à la „Chandler po tygodniu w Wałbrzychu”.
Tytuł jest fantastyczny. Ponieważ infantylne żarty pozwalają odpędzić myśli o starości i śmierci, można go czytać po hiszpańsku (rohst), angielsku (rodżst) i po francusku (rożst). Oznacza ekosystem na terenach podmokłych – mech, karłowate drzewa, torfowiska. To elegancka metafora mikroświata zapadającego się w sobie; gleby, na której nie może wykiełkować nic pięknego. W tej rzeczywistości żyją niezłomni dziennikarze z bolesną przeszłością, pracownice seksualne próbujące związać koniec z końcem, policjanci umęczeni walką z wiatrakami, strącone z piedestału kobiety-modliszki. Co istotne, rojst ma charakter przejściowy, to przyroda w stanie nieustannej i powolnej agonii. Trochę jak zmęczone, stare ciało pośrodku lasu, w czołówce serialu otoczone przez złowrogie pnącza.
Czytaj też: Ile na dziesięć? Złe. Gorsze. Najlepsze.
W pierwszym sezonie poznajemy Witolda Wanycza (Andrzej Seweryn), starego wiarusa z redakcji lokalnego dziennika, oraz Piotra Zarzyckiego (Dawid Ogrodnik), redaktora-idealistę, który do bagna wchodzi w laczkach. W Rojście ’97 ich miejsce na pierwszym planie zajmują policjantka o romskich korzeniach, Anna Jass, i jej wyliniały partner Mika (Łukasz Simlat). W Millenium wracamy do młodości Kociołka (Piotr Fronczewski), zarządcy hotelu, w którym krzyżują się ścieżki gangsterów, polityków, dziennikarzy, handlarzy ludźmi, cinkciarzy, funkcjonariuszy policji i Bóg wie czyje jeszcze. Ich losy, w każdym sezonie rozpisane na dwa plany czasowe, układają się w burzliwe dzieje Polski powojennej i potransformacyjnej. W latach 80. ktoś morduje człowieka partii, a córka opozycjonisty skacze z dachu. W kolejnej dekadzie powódź stulecia wymywa z lasu ciało młodego chłopaka. U progu nowego tysiąclecia w wielkim kociołku ktoś gotuje zupę z Kociołka. Skoligaceni w najdziwniejszych konfiguracjach bohaterowie drepczą po swoich śladach, odtwarzają przeszłość i nakładają ją niczym kalkę na teraźniejszość. Ich śledztwa przypominają wielkie wykopaliska, komisariat jest rzut kamieniem od redakcji, a naoczni świadkowie – nie dalej niż za rogiem. Świat jest mały. Polska – jeszcze mniejsza.
Rojst: Millenium, for. R. Pałka
Hell Jass!
Czarny kryminał kojarzy się z filcowymi kapeluszami, monologami o tym, że miasto to rynsztok, oraz facetami, którzy potrząsają kobietą, cedząc komunały o miłości. W szerszym planie to opowieść o rozpadzie amerykańskiego snu. Tyle że sen, o którym mowa, nie ma narodowości. W centrum noirowych narracji jest walka przeciw spsiałemu światu – ufundowana na przeświadczeniu, że choć niewiele da się zmienić, to i tak trzeba próbować. Imperatyw napędzający bohaterów do działania ma charakter moralny – życie jest aktem heroizmu tylko wtedy, gdy jego sednem jest próba odkrycia i ocalenia prawdy.
„Czarny kryminał to nic, czego nie znalibyśmy od setek lat”, pisała w świetnym decopunkowym Blasku Catherynne M. Valente. „To bajka z giwerami. A detektyw to nikt inny jak szlachetny rycerz z papierosem zamiast miecza i rakiem toczącym miejsce, w którym powinno znajdować się jego serce. Jest bardziej elokwentny – tylko i aż tyle. I tak naprawdę nie jest mniejszym idealistą od rycerza w lśniącej zbroi. Są dobre kobiety i złe kobiety, dobre fuchy i złe fuchy, jednak sprawiedliwości zawsze warto szukać. Kapelusz zakłada tak, jakby opuszczał przyłbicę. Płaszcz zarzuca na ramiona tak, jakby przywdziewał zbroję. Służy swojemu panu, czy tego chce czy nie. I niczym rycerz wierzy w pewną ideę kobiecości. Gdy opada kurtyna, w opowieściach detektywistycznych kobieta zwykle jest martwa. W bajce ma się dobrze. To jedyna różnica”.
W DNA Rojsta też jest sporo baśni. Tyle że akcenty przesunięto w zgodzie ze współczesną wrażliwością. To Jass wjeżdża do królestwa zbrodni na rumaku, strzela z kałasznikowa i uwodzi żonę Zarzyckiego. To błędny rycerz Wanycz odsłania swoje kruche wnętrze i daje się porwać tęsknocie za utraconą miłością. Relacje są tu zbudowane na paradoksie: Holoubek i Kasper Bajon napisali je wielkimi literami, lecz z dbałością o psychologiczny detal. Śledztwo, które trzeba dokończyć. Rodzina, którą należy ocalić. Zło, przeciw któremu trzeba się zbuntować. Wszystko „za wszelką cenę”, bez kompromisów. Nawet ekranowe miasto jest tu baśniowym Wszędzie i Nigdzie. Kojarzy się trochę z Warszawą, momentami z Legnicą, kiedy indziej z Katowicami. Wszędzie tam kręcono Rojsta, a z połączenia miejskich mocy Dolnego Śląska i Mazowsza narodziło się Gotham City na miarę naszych możliwości.
Opowieść istnieje poza regułami jednego gatunku i poza konkretną przestrzenią, ale nie poza czasem. Akcja trzech sezonów serialu, z wyłączeniem retrospekcji, rozgrywa się na przestrzeni zaledwie piętnastu lat. Na ekranie widzimy jednak trzy odrębne światy. O precyzji filmowej roboty nie świadczy tu ani pietyzm, z jakim scenografowie Marek Warszewski i Anna Marzęda odpicowali „buazerię” w mieszkaniach bohaterów, ani aptekarska dokładność kostiumografki Weroniki Orlińskiej. Nie chodzi też o zmiany w operatorskim stylu, nawiązujące do konkretnych nurtów polskiego kina – od surowej faktury obrazu w kinie moralnego niepokoju, po importowany z Ameryki „styl zerowy” najntisów. Kluczowa natomiast wydaje się dynamika zmian językowych, od generalnej melodyjności frazy aż po uliczny uzus. Kapitalna jest zwłaszcza scena, w której Mika, brudząc się jedzeniem w radiowozie, z frustracji wypala: „Kurwa, standard!”.
Rojst: Millenium, for. R. Pałka
Grzechy naszych ojców
Postać Kociołka jest emblematyczna dla całej konwencji. Facet ma twarz Piotra Fronczewskiego, co niesie za sobą konkretne popkulturowe skojarzenia – od Franka Kimono, przez profesora Dobranieckiego ze Znachora, po wszechwiedzącego narratora z gry Baldur’s Gate. Ma też głos Fronczewskiego, który jest obietnicą „czułego autorytetu”, figury odrobinę większej od kina. Po pierwszym sezonie wydawało mi się, że to droga na skróty, obsadowa łatwizna – że zamiast napisać porządnie tę postać, Holoubek załatwił wszystko popkulturowym wytrychem. Mea culpa. Trzeci sezon udowadnia, że chodziło raczej o podwójne zakodowanie tej postaci. Im dłużej facet przypomina eksponat z gatunkowego muzeum, tym ciekawszy robi się w momencie, gdy zaczyna kochać, marzyć i krwawić.
W retrospekcjach ze stalinowskich czasów Kociołka gra Filip Pławiak. Mimo że AI zmieszało jego głos z głosem Fronczewskiego, a do tego paraduje ze sztucznym nosem, ucieka z pułapki mimikry. Opartą na subtelnych gestach i pełną podskórnego napięcia grę kontrapunktuje momentami aktorskiej fanfaronady. To rola, która mogłaby być metaforą artystycznej strategii twórców. Gdy bohater tanecznym krokiem przechadza się po ulicach, w skórze bordo i z włosami przylizanymi na brylantynę, jest trochę jak socrealistyczny bumelant, a trochę jak szemrany menago. Kiedy jednak widzimy go w czułej rozmowie z synem lub podglądamy jego zakulisowe rozgrywki z lokalnym podziemiem, pod cieniutką membraną konwencji dostrzegamy mięcho fabuły.
Ostatecznie fenomen Rojsta nie tkwi więc w podlanej nostalgią i precyzyjnie napisanej intrydze. Kluczem do sukcesu jest nihilistyczny twist, dzięki któremu całe to „polo-noir” zamienia się w część historycznego doświadczenia. Polska stalinowska, Polska stanu wojennego, ta po zmianie ustrojowym i ta po pluskwie milenijnej różnią się jedynie fasadą. Stary rom, który nie złamie obietnicy złożonej przyjacielowi; dziennikarz, który poświęci życie rodzinne na ołtarzu pracy; policjant, który odłoży emeryturę na wieczność i wyrwie jeszcze kilka chwastów – dobrzy ludzie mają tu co robić. Dzieci płacą za grzechy ojców, machina zbrodni działa na pełnych obrotach, a rojst powoli, warstwa po warstwie, wciąga najsłabsze roślinki. Niby, kurwa, standard, ale o coś przecież trzeba walczyć.
Rojst: Millenium, for. R. Pałka
