Kobiecość nie jest czymś naturalnym i instynktownym. Rozmowa z Anką Wandzel, autorką „Sztuki przetrwania”
( 16.04.2025 )
„Sztuka przetrwania” to książka dla wszystkich osób, które od kuchni i na zapleczu, bez poklasku i blichtru, wykonują masę roboty, żeby jakoś spiąć cały projekt, albo budżet organizacji, albo przyszłość całej planety.
Jak ci się opowiada o „Sztuce przetrwania”? Mam wrażenie, że to nie jest książka, o której łatwo rozmawiać.
To prawda. Jeśli powiem, że jest o sztuce i aktywizmie, to zaraz wszyscy pomyślą, że to książka hermetyczna, napisana trudnym językiem, dla osób z bańki. Jeśli powiem, że piszę w niej o opiece i niewidzialnych kosztach nadziei, zostanę okrzyknięta naiwną „madką”. Jak jeszcze dorzucę do tego kontekst pandemii, Czarnych Protestów i ekologii, to albo wystraszę ludzi zaangażowaniem, albo wiarą w jakieś okropne i szkodliwe bajki o bliskości między kobietami i naturą. Dlatego lubię mówić, że napisałam „Sztukę przetrwania” po to, żeby nikt z nas nie musiał już nigdy iść sam. A także po to, żeby docenić naszą wspólną – nie tylko ludzką – robotę na rzecz przyszłości, w której jeszcze da się żyć. Przetrwanie w dobie zmian klimatu, wojen i innych kryzysów to dopiero sztuka! Ale wierzę, że jeszcze nie wszystko stracone. I szukam dowodów na to i na zapleczu sztuki, i w niewidzialnej pracy domowej i opiekuńczej, którą codziennie wykonujemy i którą moim zdaniem również wykonuje wobec nas lokalne środowisko. Poza tym – kto nie lubi czytać ploteczek zza kulis?
Przyjaźnimy się od kilkunastu lat, ale nie potrafię określić, w którym momencie zaczęła w tobie kiełkować „Sztuka przetrwania”. Przypuszczam, że ma to wiele wspólnego z tym szczególnym czasem, w którym wchodziłaś w macierzyństwo, a do tego zaczęła się pandemia.
Nie sądzę, żebym mogła napisać tę książkę, gdyby najpierw nie zawalił mi się cały świat. Kompostuję w „Sztuce przetrwania” różne trudne doświadczenia i nieudane projekty: poronienia, nieskończony doktorat, perspektywę krytyczki, która chce uchodzić za świętszą od papieża. Wydaje mi się, że teraz, kiedy katastrofa klimatyczna z dystopijnej przyszłości zmieniła się w codzienność, warto bliżej przyglądać się naszym dotychczasowym porażkom i błędom. Głównie po to, żeby wyciągać z nich wnioski, zmieniać sposoby działania. Szukać innych opowieści. Złazić z zastanych ścieżek w chaszcze pełne chwastów, które mimo betonu, suszy czy lockdownów jakoś żyją dalej.
Covid – rekordowa sprzedaż roślin i rekordowa liczba zgłoszeń przemocy domowej. Piszesz i konstruujesz krótkie pandemiczne kalendarium ruchów społecznych, geologicznych, prawnych, środowiskowych i wyobrażeniowych, które nazywasz tektonicznymi. Czy my dziś rozumiemy, co się właściwie zaczęło w 2020 roku?
Jeśli rozumiemy, to staramy się o tym za bardzo nie myśleć, bo pandemia pokazała trudne rzeczy. Cała ta opowieść o rozwoju, indywidualnym sukcesie i drabinie społecznego uznania okazała się bzdurą, bo to nie menadżerki międzynarodowych koncernów i świetnie zarabiające prawniczki niosą świat na plecach. Bez zagranicznych wakacji jakoś przeżyjemy, ale bez dostępu do parków i lasów będziemy wariować. Nie obejdziemy się bez lekarek, śmieciarzy, nauczycielek, listonoszy, rolniczek i oczywiście matek, rodziców, i innych osób w rolach opiekuńczych. Dobrze byłoby z tamtych doświadczeń wyciągnąć jakieś wnioski dotyczące ochrony środowiska, konstrukcji prawa socjalnego, obowiązkowych szczepionek i oczywiście wynagrodzenia za nieodpłatną pracę — domową, emocjonalną, opiekuńczą.
Pandemia pokazała, do jakiego stopnia jesteśmy zależni od otoczenia i od siebie nawzajem.
Nie poradzimy sobie bez pomocy innych. Mimo tego, według analiz firmy Intrum, w Polsce podczas pandemii spadły dochody co drugiej Polki. Mniej więcej w tym samym czasie władze wycofały się także z kompromisu aborcyjnego, stwarzając dodatkowe zagrożenie dla zdrowia i dobrostanu wszystkich kobiet w kraju. To nie przypadek, że hasłem Czarnych Protestów, stały się słowa „Nigdy nie będziesz szła sama”.
I też nieprzypadkowo moja książka zaczyna się właśnie od tego hasła. Dopiero w toku pandemii i Czarnych Protestów – i w zderzeniu z projektami artystycznymi, o których opowiadam – zaczęłam w pełni doceniać skalę otaczającej mnie ze wszystkich stron grzybni: niewidzialnych i niedocenianych sieci wsparcia, pracy i wymiany między ludźmi, roślinami, całą przyrodą.
Pierwszy rozdział poświęciłaś Rhisopolis Joanny Rajkowskiej. Instalację z uprzednio oczyszczonych karp – czyli pni i korzeni drzew, które pozostały po wycince – prezentowano w warszawskiej Zachęcie w środku pandemii w 2021 roku. Historia inżyniera leśnictwa Mateusza Koryckiego to jedna z moich ulubionych opowieści w „Sztuce przetrwania”, bo zwraca uwagę na coś, co zupełnie pomijamy, rozmawiając o projektach artystycznych.
Dobra instalacja artystyczna – podobnie jak dobra opowieść, serial czy film – wciąga nas tak silnie, że zapominamy, że mamy do czynienia z efektem trudnej, wielomiesięcznej, zespołowej pracy. Joanna Rajkowska wymyślała Rhizopolis w dialogu z Urszulą Zajączkowską i Robertem Yerachmielem Snidermanem, montowała je w Zachęcie razem z ekipą Jędrzeja Iwanickiego i pod okiem kuratora Michała Kubiaka, a karpy, które podwiesiła pod sufitem, oczyścił dla nich i spreparował właśnie Mateusz Korycki w pewnym podwarszawskim tartaku. Wymagało to sporej kreatywności, bo przecież nie miał instrukcji suszenia karp tak, by ani się nie rozpadły, ani nie były zbyt ciężkie.
Wkurza mnie, że rynek sztuki wciąż chętniej punktuje koncept i bajki o indywidualnym geniuszu, zamiast docenić niewidzialną, zakulisową współpracę, bez której większości współczesnych projektów artystycznych po prostu by nie było. Dlatego opowiadam w książce o pracach Diany Lelonek, Karoliny Grzywnowicz, Joanny Rajkowskiej, Eli Jabłońskiej czy Cecylii Malik nie z perspektywy samych artystek, a ludzi, którzy pracowali na zapleczu ich projektów.
Anka Wandzel, fot. Małgorzata Kępa
W książce zawsze wspominasz o czytelniczkach w rodzaju żeńskim, co niby oczywiste, bo w Polsce to one najczęściej sięgają po różne rodzaje literatury. Wiem jednak, że kryje się za tym coś więcej.
Piszę do czytelniczek, bo to kobiety wciąż biorą na siebie gargantuiczną część niewidzialnej i nieodpłatnej pracy na rzecz podtrzymania świata przy życiu. Według wyliczeń Oxfamu - międzynarodowego giganta humanitarnego – gdyby kobiety otrzymywały za pracę domową wynagrodzenie w wysokości płacy minimalnej, wniosłyby do globalnego PKB trzykrotnie więcej, niż cały globalny przemysł IT. Przytaczam te dane właściwie w każdym wywiadzie, bo zdruzgotała mnie ich skala. Ale tak naprawdę to książka dla wszystkich osób, które od kuchni i na zapleczu, bez poklasku i blichtru, wykonują masę roboty, żeby jakoś spiąć cały projekt, albo budżet organizacji, albo przyszłość całej planety.
Nie spodziewałam się, że po „Sztukę przetrwania” od razu sięgnie aż tyle młodych osób. Tymczasem co chwila dostaję głosy wdzięczności od ludzi młodszych ode mnie o dziesięć, piętnaście lat. Strasznie mnie to wzrusza.
W swojej książce poświęcasz sporo uwagi ciąży, poronieniom, porodom – doświadczeniom w dużej mierze związanym z płcią biologiczną – ale i opiece nad dziećmi i temu, jak trudna jest codzienna logistyka życia rodzinnego. Czym jest dla ciebie kobiecość?
Na pewno nie jest czymś naturalnym, wrodzonym, instynktownym. Ani związanym z tym, jak wygląda czyjeś ciało. Nie jest też gwarantem mistycznego połączenia z ziemią. Kobiecość to dla mnie płaszcz, który czasem lubimy dla frajdy zakładać, a czasem nam duszno, bo ukrywamy pod nim zmaltretowane ciało i życie w ciągłym poczuciu strachu i niedocenienia. Znów, to nie przypadek, że podczas Czarnych Protestów skandowałyśmy „Kiedy państwo mnie nie chroni, mojej siostry będę bronić”. Przy czym „siostra” powinna być tu określeniem pozagenderowym i pozagatunkowym.
Książkę dedykujesz swoim dzieciom, a temat macierzyństwa powraca w niej wielokrotnie.
Bycie matką kompletnie przestawiło moje myślenie o współzależności i podstawach świata. Nie jestem pisarką, która po godzinach jest także rodzicem. Tak wolno chyba tylko niektórym bogatym, białym mężczyznom, a pewnie i nie wszystkim. Ja, jak większość znanych mi osób piszących, które mają dzieci, jestem i rodzicem, i pisarką naraz. Nie tylko dlatego, że opowiadam o kulturze od kuchni, ale i dlatego, że w trakcie wywiadów odgrzewam dla kogoś pomidorówkę, lecę po pieluszki, robię przebranie wilkołaka. Dlatego tak mi zależało, żeby podczas premiery „Sztuki przetrwania” w Audytorium Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie powstała przestrzeń dla maluchów i rodziców. Poza tym dzieci zadają najlepsze pytania i uczą, jak patrzeć na świat z zupełnie przyziemnej, namacalnej strony. To bardzo cenne.
Powracającym motywem w twojej książce jest też nadzieja. Szukasz jej w w rozmaitych strategiach przetrwania i współpracy. Czym dla ciebie jest ta nadzieja?
Nadzieja to dla mnie trudne zadanie. Sześć miesięcy po moim pierwszym porodzie zaczęła się pandemia. Tuż przed drugim Rosjanie rozpoczęli pełnoskalową inwazję na Ukrainę. Na sali pooperacyjnej po cesarce leżałam z rodzącymi, które dwa dni wcześniej ewakuowano pociągiem ze szpitali we Lwowie i Kijowie. Moje dzieci nie znają innego, łatwiejszego świata. Nie chcę obciążać ich jeszcze bardziej moimi własnymi lękami i bezsilnością. Wolę próbować, na tyle, na ile to możliwe, w różnych konfiguracjach, działać na rzecz ich przetrwania. Co wymaga nadziei. I oczywiście rozległej grzybni współpracy oraz wsparcia.
Używasz pojęć, które pomagają nam sobie poradzić z tym przytłoczeniem. Co oznaczają metafory grzybni i mikoryzy w kontekście twojej twórczości?
Grzybnia mikoryzowa to zupełnie niezwykła sieć, która znajduje się tuż pod naszymi stopami. Łączy ze sobą korzenie i ciała niemal wszystkich roślin na ziemi. Merlin Sheldrake twierdzi, że gdyby zmierzyć wszystkie strzępki grzybów znajdujące się w tych pierwszych kilkunastu centymetrach gleby, a potem rozciągnąć je w linii prostej, miałyby długość równą połowie naszej galaktyki. Zupełnie dla nas niewidzialna, wytwarza w ekosystemach zarówno nierówności, jak i zaskakujące międzygatunkowe sojusze i szalone formy współpracy.
Pozwala na krążenie zasobów naturalnych, informacji o skażeniu, zmianach pogody, chorobach czy plagach pasożytów. W ekologii lubi się ją porównywać do Internetu, ale ja uważam ją za niezły model nierównych i drenujących, ale wciąż życiodajnych obiegów opieki i troski. Skoro zaczynamy coraz chętniej zachwycać się żywotnością gleby, kreatywnością grzybów i uporem roślin, może czas skierować to uznanie także w stronę kulturowo niedocenianych lub wręcz wykluczanych ludzi?
Na początku „Sztuki przetrwania” cytujesz „Koszty życia” Debory Levy. Wiem, że to była dla ciebie przełomowa książka, ale dlaczego? Dała ci nadzieję?
Levy przypomniała mi, że literatura może leczyć samotność, ofiarować frajdę, przyjemność i otuchę. Mimo że „Koszty życia” to książka o rozwodzie, starości, nierównościach i braku własnego pokoju.
„Sztuka przetrwania” to także opowieść o konfrontacji. Wybierasz twórczość różnych kobiet, które pracują z roślinami i reprezentują co najmniej dwa pokolenia polskich artystek. W ich pracach na różne sposoby pojawiają się zaangażowanie i aktywizm. Przyglądając się tym projektom, obnażasz bezwzględność systemu. Ten obraz jest bardzo ponury. Czytając twoją książkę, czasami myślałam, że może lepiej byłoby, gdyby po prostu pochłonęły nas te rośliny. Co o tym myślisz?
Rozumiem ten impuls. Tak jak rozumiem gniew, który te opowieści wywołują w ludziach. Zaangażowanie, nieodpłatna praca opiekuńcza, walka o przyszłość planety — to wszystko cholernie trudne tematy. Tu nie ma żadnych gotowych recept czy jasnych odpowiedzi. Trzeba szukać, przyglądać się, sprawdzać, uczyć się na własnych błędach, a jednocześnie nie zmuszać się do działań ponad nasze siły. Jeśli „Sztuka przetrwania” cię przytłacza — odłóż ją. Na spokojnie. Nie obrażę się. Ta książka też jest pewną próbą. I mogła się nie udać.
W książce wracasz do czasów, w których robiłaś doktorat. Chciałaś wtedy być krytyczna i wiedzieć lepiej. Mam dużo wiary w taką postawę obnażania swoich wątpliwości, usuwania się z pozycji wszechwiedzącej autorki.
Ja też. Krytyczne myślenie nie powinno być mansplainingiem, tylko towarzyszeniem sobie nawzajem w różnych wątpliwościach, wymianą wiedzy oraz perspektyw. No i wspólnym uczeniem się na błędach.
Niektóre opisywane przez ciebie projekty są wpisane w trudną polską historię XX wieku, dosłownie wyrastają ze skrwawionych ziem. Czy to szczególny splot traumy, roślinności i sztuki?
Rośliny żyją w innych cyklach czasowych niż ludzie. Nie tylko potrafią przeżyć znacznie więcej od nas, ale i mają niezwykłą zdolność hibernacji, gdy warunki są niesprzyjające. „Chwasty” i „Zielone” Karoliny Grzywnowicz – dwa projekty unaoczniające związki roślin z lokalną, trudną historią społeczną – czy „Śmieciorośliny” Diany Lelonek w niezwykły sposób unaoczniają tę zdolność środowiska do pamiętania wypartego. Pokazują, że kępa pokrzyw pośrodku lasu może wskazywać teren przesiedlonej wsi. Morwy we Wrocławiu to wciąż morwy Breslau, sadzone tam po to, żeby karmić jedwabniki, bez których nie byłoby ani mieszczańskich pończoch, ani spadochronów podczas obu wojen światowych. A porośnięta mchem ładowarka komputera czy plastikowa butelka, z której wyrosły poziomki, dają świadectwo czasom, w których same żyjemy.
W kontekście Chwastów piszesz o ranieniu roślin, o tym, że projekt Grzywnowicz był krytykowany za bezsensowne niszczenie przyrody. A przecież niszczymy ją nieustannie na różne sposoby, a od kilku wieków europejska historia przedstawia rozwój ludzkości jako chwalebne dystansowanie się wobec natury.
To nie przypadek, że teraz tak chętnie czytamy opowieści o wiedzy chłopek, rdzennych wspólnot, osób w drodze, a nawet naszych babć żyjących w dobie powojennych niedoborów – wszystkich tych, którzy nie mieli luksusu z tego oświeceniowego paradygmatu korzystać. My również będziemy musiały się go pozbyć w cholerę. Bo przyroda jakoś sobie bez nas poradzi. Ale my bez niej już nie.
Anka Wandzel, „Sztuka przetrwania”
Anka Wandzel, „Sztuka przetrwania”, Wydawnictwo Karakter, 2025.
