Fragment obrazu „Nietoperzyca”, Małgorzata Mycek, 2024, dzięki uprzejmości BWA Warszawa

Dom na chomiczym cmentarzysku. Rozmowa z Gosią Mycek

Joanna Ruszczyk
sztuka
wywiad
20.02.2025
14 min. czytania

W majówkę poszliśmy w góry, byliśmy już na szlaku, przeszliśmy kawałek lasu, a nagle zza drzew pojawia się forteca otoczona murami z lądowiskiem dla helikoptera w ogródku. Prawdopodobnie jest to czyjś wakacyjny domek. To jest dla mnie trudne i ciekawe jednocześnie.

Dlaczego wrzosowisko jest przeklęte? Nawiązuję do tytułu wystawy w Turnusie, gdzie pokazałeś nowe prace obok prac Klaudii Figury i Andrzeja Kastena. 

Ponad rok temu wyprowadziłem się do rodzinnej miejscowości, małej wioski w Bieszczadach. To tereny, które słyną z różnych przekazów na temat wampirów i upiorów. Są nacechowane nadprzyrodzoną mocą. Jest tu też wiele miejsc, w których ukazała się Maryja. Zawsze mnie to interesowało.

Klaudia jest ze wsi pod Poznaniem i opowiadano jej o nawiedzonym domu albo o meteorycie, który okazał się odłamkiem z Moraska i ma związek z parkiem meteorów w Poznaniu. Maciek Cholewa też pochodzi z małej miejscowości, znam jego prace i wiem, że bada podobne historie, więc napisał tekst do wystawy. Chodziło nam o przekleństwo, które wisi nad jakimś miejscem. U mnie pojawiają się upiory, bo w mojej wsi jest udokumentowany przekaz o upiorobójcach.

Upiorobójcach?! 

To historia o dziewczynce, która po śmierci nękała mieszkańców, więc ściągnęli ze Słowacji dwóch upiorobójców, żeby wysłali ją z powrotem do grobu. Moja wieś jest też słynna ze źródełka — to dość przerażająca historia o dziewczynie, która się wykąpała w rzece, dostała strasznej choroby skóry i uciekła do lasu, żeby rozszarpały ją wilki. Nie chciała żyć. Ale w lesie objawiła jej się Maryja i ją uzdrowiła. 

„I’m not like other girls – I am a man”, Małgorzata Mycek, 2024, zdjęcie dzięki uprzejmości BWA Warszawa

W twoim malarstwie zaszła duża zmiana w ciągu ostatnich kilku lat. Malowałeś sceny obyczajowe z życia na wsi. Prace, obowiązki. Z humorem, ironicznie, krytycznie. Na banerach, akrylami – dość płasko, ilustracyjnie. A teraz odchodzisz od realu w baśniowość, tajemniczość. Malujesz miękko, farbami na płótnie. 

Wcześniej mój partner pracował w drukarni i przynosił mi odpady, bo wtedy nie miałem pieniędzy nawet na jedzenie, a co dopiero na artykuły malarskie. Kontekst ekologiczny od zawsze mnie interesował, więc był to świetny pretekst do eksplorowania możliwości recyklingowego DIY. To był też intensywny moment terapii — może potrzebowałem ujścia intensywnych emocji, dlatego to malarstwo było takie ekspresyjne. Ale cały czas malowałem też na płótnach, uczyłem się innych technik i teraz, gdy tamte emocje przepracowałem, mogę skupić się na innych pracach.

Jakich? 

Lubię eksperyment. W Turnusie były prace, które powstały w nowych technikach, na przykład „czaszka potwora z Radoszyc” z żywicy i gliny samoutwardzalnej. Teraz mam lepszą sytuację, jeśli chodzi o pracownię, a stabilniejsza sytuacja finansowa pozwala mi na zakup materiałów dobrej jakości. Zawsze musiałem kombinować, żeby mieć miejsce i materiały do pracy. Po raz pierwszy w życiu nie martwię się, że coś pomaluję, rozwalę i nie zwrócą mi kaucji za mieszkanie. Mam pracownię, mogę rozlać żywicę i nikt mnie nie wyrzuci.

W tym domu, w którym teraz mieszkam, toczyło się przez jakiś czas moje nastoletnie życie. Miałem zawiłą sytuację rodzinną, rodzice zaczęli budować dom i przygotowali mi w nim jeden pokój. Żyłem w pustostanie z jednym pokojem, bez łazienki. I to jest właśnie ten dom i pokój, w którym teraz jesteśmy, urządziłem sobie tu pracownię malarską. Ostatnio odkryłem, że ten dom jest zbudowany na chomiczym cmentarzysku, które zrobiłem jako dziecko. Zakopywałem tutaj, pod bzami i różami, trumienki z chomikami. 

Aura tego domu odbija się w malarstwie?

Pozwoliłem sobie wrócić do dziecięcej fantazji. Wcześniej miałem dużo blokad w sobie. Myślałem, że moja sztuka musi być poważna, że powinienem malować w konkretny sposób — może to problem akademii, że wychodzisz z bagażem, którym obciąża cię profesor? Starałem się zawsze od tego odchodzić, ale dopiero teraz czuję, że w jakimś stopniu nauczyłem się to robić. Wróciłem do historii, które od zawsze mnie interesowały, które mogą się wydawać prościutkie i dziecinne, ale dla mnie są wzruszające i odkrywam w nich drugie dno. 

Na jednym z obrazów namalowałeś postać z ogonem, przekrój ziemi i zakopane w niej kości.  

Jakiś czas temu trafiłem na archiwalny artykuł o wampirze — o tym jest ten obraz. Badając historię ludową, chcę się skupiać na perspektywie kobiecej albo na momentach, w których pojawiają się osoby queerowe. Kiedyś pojęcie queeru nie było zdefiniowane — jak ktoś odstawał od normy, to był posądzany o kontakty z diabelskimi mocami, stąd właśnie wszystkie czarownice i upiory. Interesuje mnie ta historia opresji.

„Wampir z ulicy Zamkowej. Powstanie z grobu”, Małgorzata Mycek, dzięki uprzejmości BWA Warszawa

Stąd też kości? 

W okolicy odkryto cmentarzysko z grobami, w których szczątki miały obcięte głowy lub monety w ustach, co jest charakterystyczne dla antywampirycznych pochówków. Jeden z archeologów powiedział wtedy w wywiadzie, że sekcja wykazała, że szkielet należy do osoby interpłciowej, która najprawdopodobniej przez to zyskała status upiora i została zabita. To odkrycie było dla mnie ważne, bo urodziłem się właśnie w Sanoku, a queerowe wampiry to mało udokumentowana sprawa. Tutaj często przy pracach deweloperskich, gdy równają ziemię, żeby wybudować na przykład hotel, odnajdywane są elementy o dużym znaczeniu historycznym.

Deweloperka to problem w twojej okolicy?

Niszczone są krajobrazy, nawet na terenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Buduje się dużo hoteli i prywatnych domów, które szpecą naturalny krajobraz. Ta kolonizacja wiąże się z romantyzowaniem wsi — wiele osób chce wyjechać na uroczą wieś. Prawdopodobnie nieświadomie niszczy się tę wieś poprzez importowanie estetyki betonowego podwórka rodem z amerykańskich przedmieść. Rozumiem, że są teraz dostępne nowe materiały i w grę wchodzą różne trendy… To, o czym mówię, boli mnie głównie ze względu na brak poszanowania natury, środowiska. Wyraźnie widacznia się też podział klasowy wśród osób zamieszkujących wieś. 

W majówkę poszliśmy w góry, byliśmy już na szlaku, przeszliśmy kawałek lasu, a nagle zza drzew pojawia się forteca otoczona murami z lądowiskiem dla helikoptera w ogródku. Prawdopodobnie jest to czyjś wakacyjny domek. To jest dla mnie trudne i ciekawe jednocześnie. Te osoby nie mają szacunku do tego, jak życie tutaj wygląda. U mnie we wsi powstało osiedle domków na wynajem, które jest przez całą dobę oświetlone, co generuje zanieczyszczenie światłem, a znajdujemy się na terenie Bieszczadzkiego Parku Ciemnego Nieba. Dodatkowo dziwnie się czuję, gdy pracuję przed domem lub w okolicach stajni, a turyści patrzą na mnie jak na eksponat w muzeum historii naturalnej. Ale wiadomo, perspektywy są różne. Nie odnajduję się w mieście, ale czuję wpływ tych lat, które w nim spędziłam. Mam trochę „warszawskie zapalenie opon mózgowych”.

Czyli?

Jest taki trend w mediach społecznościowych, gdzie osoby dzielą się momentami, w których łapią się na tym, że, na przykład, w małym miasteczku przeganiają ludzi na schodach ruchomych na jedną stronę – chcą zrobić miejsce dla tych, którzy się spieszą. Czasami jest tak, że coś wydaje mi się w tym życiu na wsi nielogiczne, i myślę, że to się powinno robić inaczej. Ale jak się głębiej zastanowię, to jednak ma to sens. Staram się być i obserwować, bez narzucania swoich, czasami kontrowersyjnych, poglądów. 

Ale mieszkając tutaj dopadło mnie parę problemów, o których w mieście nie myślałem, na przykład wykluczenie komunikacyjne. Nie mam prawa jazdy, jestem zdany na ojca albo partnera. Nie ma sklepu, więc muszę planować, co będę jeść, pić. Nawet dostęp do wody jest utrudniony, bo przez powszechne budowanie studni głębinowych w nowych inwestycjach i przez zmiany klimatu, wyschła rzeka i są płytsze studnie. Maryjne źródełko też wysycha. W lecie był moment, w którym nie mieliśmy dostępu do bieżącej wody.

Dwa lata temu mówiłeś w wywiadzie w „Wysokich Obcasach”, że jeszcze nie jesteś gotowy na powrót w rodzinne strony. Raczej nie chodziło o brak komfortu tylko gotowość psychiczną. Co się zmieniło?

To nie była decyzja dyktowana wielką ochotą na powrót, raczej moim usytuowaniem klasowym. Nie jestem osobą zamożną, w mieście było coraz trudniej, drożej. Postanowiliśmy z moim partnerem pojechać na wieś też dlatego, że lubimy zwierzęta i brakowało nam natury, wyciszenia. 

Wyjeżdżałem do miasta jako osoba straumatyzowana. Uciekałem. Ale to były czasy nastoletnie, kiedy szukałem siebie i wielu rzeczy dopiero się o sobie uczyłem. Było mi na wsi trudno jako niewyoutowanej osobie queerowej. To dużo niedopowiedzenia i cierpienia. Z rodzicami też nie było mi łatwo się dogadać. Myślę, że byli przerażeni. Teraz już chyba nie są, choć nie wiem, nie będę za nich mówił. Wróciłem po około dziesięciu latach. Myślę, że wykonałem dużo pracy nad sobą. Przygotowałem sobie grunt do tego powrotu.

A rodzina? 

Moi rodzice też musieli wykonać tę pracę, jeśli chcieli ze mną utrzymywać relacje. Były momenty, że aż mnie szokowało, co się dzieje. Na przykład mój coming out przed mamą. Zapytała mnie od razu, czy mam wsparcie, czy wszystko u mnie dobrze. Kiedy pojawiłem się w TVN w reportażu Piotra Jaconia i potem leciały ataki i docinki, rodzice wstawiali się za mną. To było super! 

„Transmutacja”, Małgorzata Mycek, 2024, dzięki uprzejmości BWA Warszawa

To było moje wyzwanie, żeby uporządkować te relacje. Pomyślałem, że to ważne, żeby wrócić i wesprzeć rodziców, którzy są coraz starsi, a mają gospodarstwo, zwierzęta. Wczoraj na przykład podawaliśmy lekarstwo na pasożyty 20 owcom. Myślę, że wspólna praca buduje relacje między nami. Bywa ciężko w takim niewielkim gospodarstwie, w którym wszystko robi się samemu. Szczególnie, że nie jestem zawodowym rolnikiem, tylko artystą. To ciężka praca, o której jeszcze mało wiem.

Jak się czujesz w roli rolnika? 

Mój nieżyjący już dziadek zajmował się snycerstwem, stolarstwem i zostawił po sobie warsztat. Ojciec uczy mnie w nim teraz, jak używać różnych narzędzi, na przykład jak nie obciąć sobie palców piłą. Całe życie pracował w lesie, zna się na drewnie. Czasem też zajmuje się rękodziełem, robi na przykład rączki noży z rogów jeleni. 

Brzmi jak inspirujące miejsce dla artysty. 

Ale czasem ciężkie do życia. Od wczoraj na przykład jest burza śnieżna. Odcięło na chwilę internet. Są momenty, kiedy odcina prąd. Droga też bywa nieprzejezdna. Nie ma sklepów. Ważne są relacje z sąsiadami — ze wszystkimi dobrze żyjemy. Sąsiad dał mi drewno lipy do rzeźbienia, a ja mu za to miód. Samodzielnie ten miód wcześniej zebrałem, bo odziedziczyłem trzy ule i ojciec uczy mnie tradycyjnego bartnictwa.

Zapisałem się na Uniwersytet Ludowy Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej, jedyny w Polsce, gdzie studiuje się rzemiosło artystyczne. Uczę się tkactwa, haftu, koronek, rzeźby w drewnie. Staram się przekładać to na swoją praktykę artystyczną. Zrobiłem na przykład haft o Dolinie Śmierci, cmentarzysku zwierząt w mojej okolicy. Te studia poza samą nauką tradycyjnych technik i motywów skupiają się na przekazywaniu historii regionu. Każde zajęcia to wyjątkowe doświadczenie. Na zajęciach z haftu karpackiego śpiewamy ludowe pieśni, na koronce prowadząca i jej mama dużo opowiadają o regionie. Cieszę się, że mogę uczyć się od mistrzyń. I podoba mi się, że wśród kadry są prawie same kobiety! W tym semestrze tylko malarstwo mam z mężczyzną.

Obok malarstwa na wystawie w Turnusie była drewniana rzeźba kota. Na obrazach też jest dużo kotów. Towarzyszą ci w życiu? 

Opiekuję się bezdomnymi kotami, jest ich blisko dwadzieścia. Koty nie są na wsi pod żadną kontrolą, nie są zaopiekowane. Będziemy w tym roku starać się wszystkie wysterylizować. Trzeba je łapać, oswajać. Trudne. Serce się czasem łamie. To nasz profil na instagramie, gdzie czasem publikujemy zbiórki: https://www.instagram.com/wiejskie_kociaki/profilecard/?igsh=MWFuaXRoMmd5ZnRrYw==

Parę razy wspomniałeś klasizm i ekonomiczne wykluczenie. Jesteś w kolektywie Umysł Biedaka. 

Współtworzę ten kolektyw z partnerem. Jakbym chciał zostać w mieście, musiałbym przestać robić sztukę i iść do pracy zarobkowej. Miałem taki rok, kiedy pracowałem i namalowałem chyba tylko trzy obrazy. W momentach epizodów depresyjnych nie miałem siły nic zrobić, musiałem pożyczać pieniądze na czynsz i jedzenie. Teraz mam mieszkanie i pracownię— zdaję sobie sprawę ze swojego przywileju. 

Wasz kolektyw mówi o tym, jak ludzie zawodzą się na instytucjach — o niskich honorariach, braku dobrych standardów, projektoriacie. Jest tak kiepsko? 

Na przykład masz w umowie miesięczny termin na wykonanie dzieła i jeśli się spóźnisz dzień, to naliczają ci karę o równowartości dwóch wynagrodzeń. Jednocześnie instytucje się spóźniają z wypłatami, czasem nawet pół roku.

Jest umowna cisza i są momenty, kiedy kupuje się to milczenie za jakieś minimalne stawki i straszy kosztami sądowymi i konsekwencjami prawnymi. Zrzuca się odpowiedzialność. Doświadczyłem wielu nadużyć i kosztowało mnie to wiele nerwów, choć mam opiekę galerii BWA Warszawa, gdzie osoby bardziej doświadczone ode mnie mogą mnie wesprzeć w kryzysie lub niejasnej sytuacji. 

A co z inkluzywnością? Mówicie, że jest pozorna. 

Doświadczyłem dużo złego od różnych instytucji. Myślę, że instytucje, niezależnie od tego, czy są prywatne czy publiczne, powinny wiedzieć, jak zadbać o bezpieczną przestrzeń i robić szkolenia antydyskryminacyjne. Problemem jest też powszechnie podawany alkohol.

Czyli świat sztuki nie jest oazą bezpieczeństwa?

Zdecydowanie nie. Gdy oprowadzałem kiedyś po wystawie, podszedł do mnie ktoś i zrobił mi wykład o tym, dlaczego osoby queerowe są głupie, podzielił się seksistowskimi przemyśleniami i stwierdził, że powinienem się zdecydować, czy jestem chłop czy baba. Ja już sobie wypracowałem metody radzenia sobie w takich sytuacjach, ale myślę, że instytucje powinny oferować wsparcie, kiedy dzieje się coś nieprzyjemnego na wystawie, którą organizują, czyli w przestrzeni, którą zarządzają. Przemoc i niebezpieczne sytuacje dzieją się cały czas.

„Nietoperzyca”, Małgorzata Mycek, 2024, dzięki uprzejmości BWA Warszawa

W bańce sztuki, która wydaje się tolerancyjnym, otwartym środowiskiem. 

Tak, to się dzieje wszędzie. Istnieją instytucje, które wdrażają różne metody mające zapobiec potencjalnym niebezpieczeństwom, rośnie też świadomość społeczna i jako osoba queerowa i z problemem alkoholowym mogę znaleźć wsparcie u różnych osób. Ale kosztowało mnie to wiele lat ciężkiej pracy. Już teraz wiem, że gdy ktoś pisze o mnie głupoty w internecie lub zaczepia na wystawie i zaczyna mówić obraźliwe rzeczy, to bardziej o nim niż o mnie.

To mimo wszystko trudne, przykre. 

Wciąż działam na rzecz osób LGBTQIA+, wspierając organizację marszy równości lub wydając ziny zwiększające widzialność osób ze społeczności. Ale nauczyłem się dawać sobie w tym trochę oddechu i nie ładować się w każdą akcję, jak to robiłem kiedyś.

U mnie dochodzi jeszcze aspekt choroby — staram się mówić otwarcie o chorobie dwubiegunowej, bo ma znaczny wpływ na to, jak się czuję w społeczeństwie, wśród ludzi. Czasami ciężko mi się przebywa nawet wśród znajomych, mam poczucie, że oszaleję. Dzięki leczeniu i otwartym podejściu do rozmowy o chorobie, widzę, że jest ze mną coraz lepiej. Spokojniej.

Kolejna wystawa o wsi, w której bierzesz udział z Danielem Rycharskim, Małgorzatą Myślińską i Michałem Sierakowskim to „Wieś całkiem zwyczajna”. Rzeczywiście brzmi znacznie spokojniej niż „przeklęte wrzosowisko”.