Zamilska, fot. Marta Mach

Widziałam zatwardziałych metaluchów, którzy otwierali się na techno. Rozmowa z Zamilską

Jarosław Kowal
muzyka
wywiad
19.09.2024
10 min. czytania

Odbijałam się od wielu ścian, od nieakceptowania grania techno jako koncertu, postrzegania go jako imprezy z narkotykami, grania o czwartej nad ranem i tak dalej. To się zmieniło dzięki słuchaczom i za to należy im się ogromny ukłon.

4 października ukaże się trzeci album Zamilskiej, a na nim jej nowe muzyczne oblicze, przepełnione czarnymi wizjami przyszłości, choć sama po przeprowadzce do Islandii wreszcie czuje, że jest tam, gdzie powinna być.

Opisałaś nowy album jako „opowieść o społeczeństwie i współczesnym, dystopijnym świecie, który nieuchronnie dąży do wojny”. Mówienie o społeczeństwie i świecie w inny sposób staje się coraz trudniejsze, ale czy na „United Kingdom of Anxiety” tli się też nadzieja?

Nie będę ukrywać, że chciałam sprawić, by słuchaczowi zrobiło się ciężko. Kilka osób przesłuchało album przed premierą i za każdym razem słyszałam to samo stwierdzenie – że robi się im od niego źle. Wprowadzał je w refleksyjny nastrój, czuły się przygniecione, ale z drugiej strony wzmacniał przekonanie, że zmiany są potrzebne.

Sama wciąż zachowujesz optymizm?

Rozmawiasz ze świeżo upieczoną emigrantką (śmiech). Tak naprawdę zawsze miałam dużą wolę walki i mam to szczęście, że mogę przelewać emocje na muzykę. „United Kingdom of Anxiety” uznaję za najważniejszy album mojego życia. Wiem, że zawsze się tak mówi przy wydawaniu czegoś nowego, ale zawarłam na nim bardzo osobistą historię, która w trakcie pracy nad muzyką nabierała nowych znaczeń. Pierwszą inspiracją była orwellowska wizja świata z „Roku 1984”, później myślałam o mojej prywatnej rzeczywistości, anonimowości w sieci czy walce z hejterami.

Trochę mnie zaskoczyłaś, bo myślałem, że jesteś jak The Prodigy i wszyscy cię lubią – słuchacze metalu, hip-hopu, muzyki klubowej.

To dobrze, jesteś w odpowiednich miejscach w internecie. Nie zaglądasz tam, gdzie zaglądają smutni ludzie bez własnego życia.

Mierzyłaś się z hejtem na tak dużą skalę, że nie dało się go ignorować?

Z moją partnerką, Joanną Okuniewską, jestem na etapie wytaczania sądowych postępowań. Nie mogę zbyt wiele o tym mówić, bo sprawa toczy się oficjalnym, prawnym torem, ale już samo podjęcie takich kroków świadczy o powadze sytuacji. Podobno to pierwsza tego rodzaju sprawa w Polsce, mam nadzieję, że pomoże osobom, które wychodzą z założenia, że nic nie jesteśmy w stanie zrobić z anonimowością w sieci.

Przeprowadzka na Islandię jest w jakimś stopniu z tym powiązana?

Od wielu lat marzyłam o przeprowadzce na Islandię. Wydawało mi się, że jest to miejsce niemalże nierealne. Kiedy jako dzieciak oglądałam albumy ze zdjęciami, nie wierzyłam, że kiedykolwiek tam dotrę, a dzisiaj mieszkam tutaj na stałe i daje mi to wiele spokoju. Spędziłam dziesięć lat w Warszawie i to nigdy nie było dla mnie dobre miejsce, nie czuję się dobrze w wielkich miastach. Codzienny kontakt z naturą pozwolił mi zrozumieć, o co chodziło naukowcom, kiedy przekonywali, że trzeba patrzeć w horyzont, żeby poczuć się lepiej.

Islandia miała wpływ na twoją muzykę? Kilka lat temu rozmawiałem z Hildur Guðnadóttir, powiedziała, że w każdym wywiadzie jest pytana o islandzką scenę muzyczną, którą z jakiegoś powodu często się romantyzuje.

Zamilska, fot. Marta Mach

Przeprowadziłam się już po nagraniu płyty, więc wpływu na „United Kingdom of Anxiety” Islandia nie miała, ale robię już nowe rzeczy, bo w oczekiwaniu na premierę trochę się nudzę, i faktycznie cała ta przestrzeń czy poczucie bezpieczeństwa otwierają głowę. Mam też więcej czasu na zajmowanie się muzyką. Piękne jest zresztą w Islandczykach to, że nie pytają, gdzie pracujesz, tylko co robisz po pracy i wiele osób odpowiada, że zajmuje się właśnie muzyką. Nie ma w tym wcale przesady – na Islandii jest więcej muzyków niż w Polsce hydraulików. Islandia mocno wpływa na wyobraźnię, ale czy przełoży się to na moją muzykę? Kiedy prowadziłam audycję w Radiu 357, powiedziałam, że muzyka z Islandii da się rozpoznać po jednej nucie – u mnie chyba tak nie będzie [śmiech].

W Polsce daliśmy się zawstydzić swobodnym podejściem do muzyki. Sam przez całe życie czuję, że publiczne śpiewanie to jedna z najbardziej kompromitujących sytuacji, a przecież kiedyś w wielu domach znajdowały się instrumenty i grano na nich nie po to, by komponować, tylko rekreacyjnie.

Dokładnie tak jest z Islandczykami, co na pewno jest w dużym stopniu kwestią wychowania. Zastanawiałam się, skąd pochodzi ten nasz wstyd… Widać go nawet na koncertach, chociaż teraz jest mniejszy niż kilka lat temu, kiedy różnica pomiędzy publicznością polską a zagraniczną była ogromna. Ta nasza wydawała się zawstydzona pokazywaniem entuzjazmu, jakby od dziecka uczono ją, że nie wypada tego robić. Druga kwestia to bardzo słaba edukacja muzyczna. Zajęcia muzyczne w szkołach islandzkich polegają na przykład na budowie syntezatorów, robieniu własnych beatów albo przygotowywaniu nagrań terenowych. Od małego otwiera się ludzi na eksplorowanie świata.

Na „United Kingdom of Anxiety” jest jeszcze więcej industrialu i noiseu niż dotychczas, co pasuje do albumu przywołującego wizję dystopijnej współczesności. Zdecydowałaś się pójść w tym kierunku dla podkreślenia treści czy taka muzyka sama zaczęła z ciebie wychodzić i dopiero później zaczęłaś ją interpretować?

Tworzenie tej płyty rozpoczęło się tak naprawdę od zdjęcia lalki umieszczonej w fontannie pod moim domem w Warszawie, które zrobiłam dawno temu. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł na tytuł. Nie mam wielu albumów na koncie, ale zawsze starałam się, żeby brzmiały inaczej. To zresztą naturalny proces, bo cały czas się rozwijam i mam większe umiejętności. Moim marzeniem było przy tym stworzyć swoisty hołd dla gatunków, których słuchałam za młodu, od których zaczęła się moja miłość do muzyki i zaowocowała tym, że w wieku piętnastu lat postanowiłam zostać producentką. Jebać granie na basie czy na perkusji w zespole rockowym, wiedziałam, że będę miała więcej władzy i możliwości, kiedy zajmę się produkowaniem. Ważne były wtedy w moim życiu takie zespoły jak Massive Attack, Nine Inch Nails albo Portishead. Miałam plan, żeby przetworzyć te inspiracje na swoją modłę i dzięki temu naprawdę się wyżyłam. Chciałam też, by słuchacze nie do końca potrafili stwierdzić, czy stoi za tym zespół czy jedna osoba. Stąd dużo instrumentalizmu i pseudożywych perkusji, czyli imitujących je wtyczek, w dużej mierze zrezygnowałam też z elektronicznych samplerów. Spełniłam marzenie o zostaniu jednoosobową orkiestrą.

Zamilska, fot. Marta Mach


Ostatnie związki z metalem – koncerty z Furią albo występ na Mystic Festivalu – miały wpływ na dołożenie ciężaru?

Metal kocha mnie, a ja kocham metal. Tak jest od dziecka i od metalu zaczynałam, kiedy miałam jedenaście-dwanaście lat. Nosiłam kostkę, wołali na nas „brudasy” i mam wrażenie, że z miłości do black metalu nigdy się nie wyrasta. Czasami pojawiają się głosy: „Wyrośnij wreszcie z tych koszulek”, ale na chuj? To jest cała moja osobowość i od zawsze wpływała na moją muzykę. Te ostatnie związki z metalem nie miały jednak przełożenia na album, bo powstał wcześniej. Był gotowy już wtedy, gdy zaczęła się trasa z Furią. Wiem, że nie byliśmy pierwszymi, którzy odważyli się na wspólne granie w tak niecodziennej konfiguracji, ale trafiliśmy na taki czas, że ludzie byli już na to gotowi. Widziałam zatwardziałych metaluchów, którym pękały ćwieki i otwierali się na techno. To było piękne przeżycie.

Przez kilka lat na metalowe festiwale zapraszano producentów zajmujących się muzyką z okolic synthwaveu. Przyjęcie zawsze mieli ciepłe, ale od kilku z nich słyszałem, że byli postrzegani jak egzotyczna atrakcja i nie przekładało się to na wzrost zainteresowania ich działalnością. U ciebie jest inaczej, zostałaś przyjęta jak swoja.

U mnie faktycznie było zupełnie na odwrót. Całą ekipą, którą jechaliśmy w trasę, czyli jeszcze Owls Woods Graves i Krzta, czuliśmy się jak na kolonii. Nigdy wcześniej nie przeżyłam tak sympatycznego i ciepłego wyjazdu z innymi ludźmi. Nie sądziłam, że dla kogoś nasze wspólne występowanie może być kontrowersyjne, ale pamiętam, że w Tamie w Poznaniu, gdzie zaczynaliśmy trasę, wiele osób zaczęło do mnie podchodzić i gratulować odwagi. Słuchałam tego i zastanawiałam się: „Jakiej odwagi?”. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak ekstremalnym pomysłem były te koncerty. Zrozumiałam, że to się może skończyć albo bardzo źle, albo bardzo dobrze – i nic pomiędzy. Na szczęście trafiliśmy w idealny moment, bo te wszystkie bariery zaczynają pękać. To dla mnie spełnienie marzeń, bo kiedy dziesięć lat temu zaczynałam, głównym i być może egocentrycznym założeniem było dla mnie łamanie ograniczeń, co okazało się ciężką orką. Odbijałam się od wielu ścian, od nieakceptowania grania techno jako koncertu, postrzegania go jako imprezy z narkotykami, grania o czwartej nad ranem i tak dalej. To się zmieniło dzięki słuchaczom i za to należy im się ogromny ukłon.

Niedawno twojemu debiutanckiemu albumowi stuknęło dziesięć lat. Wciąż byłaś zadowolona z efektu, kiedy wracałaś do tych nagrań?

Kiedy powstawał nowy master „Untune”, nie słuchałam go w całości. Pod względem emocjonalnym nie byłam w stanie wrócić do tej płyty. Zrobiłam to dopiero wtedy, gdy Iskra Cassettes zdecydowało się na opublikowanie tego materiału na kasecie. Przyjechałam do siedziby wydawnictwa i posłuchałam jej na wspaniałych głośnikach. Wtedy – po raz pierwszy od dziesięciu lat – pomyślałam, że w sumie nic się tutaj nie zestarzało. Aż nabrałam ochoty, żeby na pierwszym koncercie na październikowej trasie z Kim Gordon wrócić do tego materiału. Widzę zresztą reakcje publiczności i to jest trochę moja zmora, bo do końca życia będę musiała grać „Quarrel” i „Duel 35” [śmiech]. Ludzie czują potrzebę wracania do tych kawałków. Trochę jak ze Stonesami, którzy zawsze będą musieli grać „Satisfaction”. Muszę się z tym pogodzić, że cokolwiek bym nie zrobiła, nic nie przebije krzyku, jaki pojawia się, gdy zaczynam „Duel”.

Czy łapiesz się na szukaniu pocieszenia w przeszłości, skoro diagnozujesz na „United Kingdom of Anxiety”, że wszystko zmierza w najgorszym możliwym kierunku? Na przykład sięgasz po stare nośniki albo starą muzykę, błądzisz myślami w kierunku „starych dobrych czasów”?

Staram się tego wystrzegać. Nie chcę być jak boomer, który powtarza: „Kiedyś to było”. Jesteśmy tu i teraz, więc mimo miłości do zespołów sprzed lat, pozostaję zwolenniczką tego, co daje nam nowoczesna technologia. Nie obrażam się na nią, staram się ją maksymalnie wykorzystywać do robienia własnych rzeczy. Powodów do optymizmu szukam raczej w domu, w rodzinie, która daje mi poczucie bezpieczeństwa. Do muzyki wchodzę, zamykam się i sieję zamęt oraz spustoszenie.

Kiedy czułaś, że jest ci najlepiej i wszystko układa się po twojej myśli?

Wydaje mi się, że kiedy poznałam moją obecną partnerkę i kiedy podjęłam decyzję o wyprowadzce. Marzyłam o przeniesieniu się na Islandię, a życie tak się pięknie ułożyło, że w dodatku poszło to w parze z poważnym, długotrwałym związkiem. Dzięki temu poczułam, że cokolwiek by się nie działo, mam tutaj oparcie i niczego nie muszę się obawiać.

Zamilska, fot. Marta Mach