Sceny z życia kobiety (w epoce Facebooka)

Sceny z życia kobiety (w epoce Facebooka)

( 18.01.2024 )

Raj czeka w galerii handlowej Arkadia, wielka miłość na portalu randkowym (szkoda tylko, że prawdopodobnie potrwa najwyżej tydzień), zdarzają się małe olśnienia, ale radość zaprawiona jest goryczą, a wrażliwość lepiej ukrywać. W swoich malarskich „memach” Marta Nadolle czule dokumentuje zmagania z codziennością, tworząc swoisty dziennik „młodej obiecującej kobiety” czasów Internetu.  

Raj czeka w galerii handlowej Arkadia, wielka miłość na portalu randkowym (szkoda tylko, że prawdopodobnie potrwa najwyżej tydzień), zdarzają się małe olśnienia, ale radość zaprawiona jest goryczą, a wrażliwość lepiej ukrywać. W swoich malarskich „memach” Marta Nadolle czule dokumentuje zmagania z codziennością, tworząc swoisty dziennik „młodej obiecującej kobiety” czasów Internetu.

– Obraz to nie Instagram – żeby był prawdziwy, musi mieć trochę brudu, być złamany, nieidealny. Kiedy kolory robią się za ładne, od razu czuję, że to fałsz, jakaś bajka – mówi Marta Nadolle (nazwisko pochodzi z francuskiego, można wymawiać tak, jak się pisze). W to deszczowe popołudnie częstuje mnie kawą z kardamonem w swojej pracowni na poddaszu warszawskiego bloku. Po jednej stronie korytarza mieszkanko, które wynajmuje wspólnie z chłopakiem, po drugiej – nieduże pomieszczenie, w którym pracuje, zastawione jej obrazami, ludowymi artefaktami, znaleziskami z pchlich targów i antykwariatów. Drewniany światek sąsiaduje z kiczowatym obrazkiem z palmami („był taki biedny, obsrany przez ptaka – poczułam, że muszę się nim zaopiekować”), stare zabawki, malowidła na szkle, makatki. – Uwielbiam targi staroci, otaczam się rzeczami, które tam kupuję, bo one mnie stymulują – wyjaśnia Marta. – To osobiste przedmioty związane z różnymi etapami mojego życia, które ukazuję w swojej sztuce.

Dziękujemy!

Marta Nadolle Na lwią bruzdę tylko botoks, 2022

Pokarm Marty

Na półkach pracowni Marty Nadolle piętrzy się dość eklektyczny zestaw albumów: sztuka średniowiecza i Balthus, Tbilisi i Armenia, malarstwo Młodej Polski i Bonnard, „różne Nikifory” i książki o sztuce zwanej naiwną. Za patronów tego miejsca uznaję spoglądająca na mnie Fridę Kahlo i Henri „Celnika” Rousseau – gruby album z jego pracami spoczywa na poczesnym miejscu pracowni, by można go było otworzyć w dowolnym momencie.  

– Jestem psychofanką jego twórczości – przyznaje Marta. – Zobacz, inspirowałam się nią, malując trawę w obrazie „Arkadia”, który stał się moim szlagierem pokazywanym na wystawach. Zrobiłam na jego podstawie także rzeźbę „Sama za to zapłaciłam“ i jestem z niej bardzo dumna. Galeria handlowa „Arkadia” wyszła pięknie – kusi mirażem luksusu, do tego krwawe niebo za nią. A ja idę na tle tego zachodzącego słońca; laska w miniówce, ale i obładowana siatami zwykła dziewczyna. W jednej ręce reklamówka z Carrefoura, w drugiej – z Zary, bo różne ciężary musimy dźwigać jako kobiety, nakłada się na nas wiele sprzecznych oczekiwań. Mamy być piękne, a jednocześnie ogarniać obiady. 

*Reklama

Jej malarstwo zawsze było ekspresyjne, emocjonalne, prosto z codzienności. Od węgierskiego artysty, z którym była kiedyś związana, usłyszała, że te prace kojarzą mu się z malarstwem wotywnym, obrazkami wieszanymi w kościołach w podzięce za odwrócenie złego losu. Potem zafascynowała się sztuką ludową. – Niektórzy śmieją się ze stwierdzenia, że to „uczciwa sztuka”, ale ja tak właśnie czuję! – mówi. – Uważam, że to, co robią ci twórcy, jest prawdziwe, prosto z serca, nie powstaje pod to, co modne. I tak jak u mnie, to często zapis dnia, rodzaj dziennika. Oni także muszą pracować, by przetrwać, a sztuka jest dla nich czymś odświętnym. Pracują w polu albo w urzędzie, jak mój ukochany Rousseau, ale kiedy w końcu przychodzi moment tworzenia, mogą wykrzyczeć: jestem artystą! To czas dla siebie, luksus wyrywany obowiązkom, na który dają sobie przyzwolenie. Czuję z nimi wspólnotę.

W drodze do siebie

Pochodzi z Międzychodu, niedużej miejscowości pod Poznaniem. – Dla mnie to miejsce oznacza przede wszystkim rodzinny dom, który idealizuję. Chociaż do dziś nie ma tam żadnego mojego aktualnego obrazu, bo wiem, że to, co robię na serio, nie pasuje do końca do wystroju domu moich rodziców. Na szczęście wiszą jakieś obrazy z pierwszego roku studiów, kiedy jeszcze malowałam „ładnie“. Rodzice naprawdę się starali, żebym mogła iść w moją twórczość. Ojciec ma nawet chyba nadzieję że będę malarską wersją Patti Smith! – śmieje się Marta.

– Poza bezpieczną sferą domu Międzychód jest klasycznym małym miasteczkiem. Tu nic nikomu nie umknie, jesteś pod wiecznym nadzorem społeczności. Trzeba wyglądać, trzeba się zachowywać. Zwłaszcza dziewczynki mają być grzeczne, nie wolno się wychylać. 

Dziękujemy!

Marta Nadolle Maybe I’ll Brush My Teeth, 2018 r

Po podstawówce wyjechała do liceum plastycznego w Poznaniu, nie chciała iść do tej samej szkoły, co reszta jej klasy. Na początku był to wybór dość przypadkowy, ale im dłużej tam była, tym bardziej czuła, że trafiła we właściwie miejsce. Było w tym trochę z ucieczki, ale pasowało jej, ze Poznań jest osiemdziesiąt kilometrów od domu, czyli niezbyt daleko od rodziców, ale na tyle osobno, żeby się trochę od nich oddzielić. Zobaczyć, kim się jest naprawdę. Zamieszkała w bursie, a potem z koleżanką na mieście. 

Brudna prawda

– W liceum pokochałam realizm Gierymskiego – wspomina. – Bardzo mi się podobało, że sztuka nie musi być taka piękna, że może w niej być brudna prawda. Następnym twórcą, który ją wciągnął, był już artysta współczesny, Wojciech Bąkowski, uczący Martę w plastyku: – Zafascynowały mnie te jego blokowiska, teksty, które pisał, cała działalność w ramach grupy „Penerstwo”. To było prawdziwe, chropowate, zanurzone w codzienności życia na poznańskich Jeżycach.

W ramach konkursu „Indeks Hestii” szkoła wybrała ją do wyjazdu na plener w Sopocie, gdzie pracowała nad teczką i miała konsultacje z profesorami gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wygrała wstęp na studia bez egzaminu i na dwa lata trafiła do Gdańska, by potem przenieść się na ASP w Warszawie. – Bardzo potrzebowałam zmiany i włożyłam wiele wysiłku, żeby dostać się do pracowni Jarosława Modzelewskiego – opowiada. – To było jednak rozczarowanie. Nadawaliśmy na innych falach. Malowałam emocjonalnie, miałam gdzieś przemyślenia o kolorze, a tam wszyscy trzaskali abstrakcje i prowadzili debaty o czerwieni. Starałam się doskoczyć do oczekiwań, ale nawet jak dostałam na zaliczenie piątkę, to z małym minusem, żebym wiedziała, że mam się dalej starać.

Tak powstał obraz uwieczniający jedno z takich studenckich zaliczeń: „5 z takim małym minusikiem”. Zgryźliwe poczucie humoru, przebijające nawet z niewesołych historii uwiecznionych na jej obrazach, to znak rozpoznawczy Marty.

Na szczęście pojawił się inny wykładowca, Mirosław Duchowski. – Wiele mu zawdzięczam, popchnął mnie do tego, żeby robić sztukę o sobie. Przez cztery lata byłam jego asystentką w pracowni Sztuki w Przestrzeni Publicznej, a potem… nagle mnie zwolniono. Do dziś nie wiem tak naprawdę dlaczego. Po prostu nie przedłużono mi kontraktu, gdy byłam na wakacjach. Kiedy wróciłam, okazało się, że na moim miejscu jest ktoś inny. Dotychczasowy serdeczny kolega. A po uczelni krążyły plotki, że podobno jestem w ciąży albo planuję wyjechać za granicę.

Jakiś komentarz? O ścianę pracowni stoi oparty obrazek – przedstawia budynek warszawskiej akademii, ma magiczny klimat jak z malarstwa Quattrocenta i tekst: „Dzieci mogłyby przeszkodzić w malarstwie”. – Chodzi o to, że praca kobiet na wydziale malarstwa nadal jest postponowana i wciąż słyszy się tam ten tekst. Jestem w szoku, że cały czas tak jest. Nie biorą pod uwagę malarki na jakimś stanowisku, bo może zajdzie w ciąże i zniknie… 

Polscy malarze płci męskiej najwyraźniej się nie rozmnażają.

Czy malowanie to prawdziwa praca?

Dokumentując zwyczajne chwile, Nadolle w ten sposób tworzy swój nieidealny, wzruszający pomnik codzienności. Za filozofką, autorką klasycznych już Szczelin istnienia, Jolantą Brach-Czainą, artystka mogłaby śmiało powtórzyć: „Podstawę naszego istnienia stanowi codzienność. (…) Codzienność stanowiąca tło egzystencjalne zdarzeń niezwykłych, których oczekujemy – często nadaremnie – może więc często decydować o wszystkim”. Wspólne oglądanie telewizji z rodzicami, nieudane randki, połamane paznokcie przy myciu naczyń, chwile czułości i obiad gotowany z chłopakiem, widok z okna kolejnego wynajętego mieszkania, praca, która nie zawsze spełnia wszystkie ambicje, ale czasem pozwala przetrwać. Małe dramaty i drobne olśnienia codzienności. Chwile z istnienia Marty Nadolle zyskują w jej malarstwie wymiar uniwersalny. Odnajdą się w nich wielkomiejskie singielki, uciekinierki z małych miast i miasteczek, wrażliwe dusze, które próbują znaleźć niezależność, dobrą miłość, bezpieczne życie. A dostają głównie miraże bez pokrycia. Stosując lirykę przeplataną straceńczym humorem, ironię zaprawioną melancholią. Tak przynajmniej robi Nadolle, gdy tworzy swój malarski „pamiętnik”.

Dziękujemy!

Marta Nadolle A wydawał się taki spoko, 2019

Pokazuje mi najnowsze, czasem jeszcze nieskończone obrazy. Jest wśród nich scena z azjatyckiej restauracji, w której kelnerka ze sztucznym, nieco upiornym uśmiechem, zapisuje zamówienie: „Pad Thai z tofu, coś do picia?”. Na obrazie stoliki, przy których siedzą pojedyncze osoby – obok siebie, lecz oddzielnie. Oto samotność w wielkim mieście, a z drugiej strony – egzotyczny „Pad Thai” i pociągający miejski styl życia (ukazane w zjawiskowych kolorach Marty oraz na tle rozedrganej faktury podłogi). „Jest pleasure, jednak nie stuprocentowa, podszyta smutkiem, pustką” – komentuje autorka. Obok obraz zatytułowany „Michał, nie martw się o pieniądze, ja dziś zapłacę”, wspomnienie z pobytu z chłopakiem w SPA w Hotelu Gołębiewskim w Zakopanem. I kolejny, z tatą, który mówi: „Córka znajomego rzuciła studia, pracuje w Amazonie, ma chłopaka, jest szczęśliwa”. Marta czasem słyszała podobne teksty pod swoim adresem – o tym, co dzieci znajomych już osiągnęły, jak fajnie wygląda ich życie. A życie artystki nie jest stabilne, to egzystencja na ruchomych piaskach, nieustanne wysiłek, by zarobić na siebie, udowodnić, że „było warto”. Chłopakom pozwala się jakby na więcej – na ryzyko, śmielsze wybory, kobiety powinny grzecznie zmierzać w bezpieczne rejony.

*Reklama

Pytam więc, czy malowanie to jej „bezpieczne miejsce” w świecie? – Coś w tym jest – mówi po zastanowieniu. – Ale dla mnie to też przyzwolenie na babranie się brudach. Przerabianie różnych swoich traum i bolesnych momentów. Jak na obrazku ze współlokatorkami obmawiającymi mnie za drzwiami – myślały, że nie słyszę, a ja byłam tuż obok. Moje obrazy często są o drugiej stronie rzeczywistości. Ukrywamy nasz wstyd, bo wszyscy próbujemy coś odgrywać, pokazywać się światu od lepszej strony. Marta nauczyła się swój wstyd pokazywać światu na obrazach. W całej jego bezbronności.

Artystka uczy plastyki

Kolejny obraz przedstawia salę do zajęć plastycznych. Napis: „Dziewczynki, jeszcze 5 minut i wracamy”. – Kiedy byłam na malarstwie, skończyłam studium pedagogiczne, bo wyobrażałam sobie, że kiedyś będę pracowała z dziećmi i wtedy będę mogła przenieść się na chwilę do beztroskiego, słodkiego świata dzieciństwa. Teraz, kiedy naprawdę pracuję jako „pani od plastyki”, częściej bywam po prostu opiekunką: dzieci się bawią, ja sprzątam, tak jak na tym obrazku. A obok nich stoję druga ja – ta z dzieciństwa. Jednocześnie dorosła opiekunka i dziewczynka, która jeszcze nie wie, co ją spotka w życiu.

Po utracie pracy na ASP przyszedł kryzys, lęk i bezsenne noce (ulubiony obraz Marty to „Egzysta i Trittico” – piękny bukiet oraz opakowania leków przeciwdepresyjnych i nasennych). Pal licho zarobki, pensja 1500 zł dla asystentki na pół etatu była nędzna, tata i tak musiał wspierać aspirującą artystkę finansowo, ale to była utrata gruntu, cios w poczucie własnej wartości. A rodzice cisnęli: musisz znaleźć pracę. 

Dziękujemy!

Marta Nadolle Wyślę mu nudesa, 2021 r

– Nie umiałam sobie z tym poradzić – wspomina Marta. – Dwa tygodnie później byłam już zatrudniona w przedszkolu jako wychowawczyni czterolatków. Wycierałam dzieciom pupy i zasmarkane nosy, a niektóre matki traktowały mnie jak służącą. Nie wytrzymałam zbyt długo.

Dziś łączy praktykę malarską i wystawienniczą z pracą w ognisku artystycznym prowadzonym przez żoliborski WSM, gdzie uczy dzieci plastyki. – Jestem pracowniczką spółdzielni mieszkaniowej – śmieje się. – To moja baza. Siedzę w tym już kilka lat i mam fajne dzieci, ale bywało różnie. Prowadziłam grupę dzieciaków w wieku gimnazjalnym, które wariowały, wchodziły na stół, rzucały pastelami, testowały granice. Na szczęście to się zmieniło. Rodzice już wiedzą, że zajęcia są porządnie przygotowane, że umiem przekazać wiedzę i że sama też tworzę. Dostaję pochwały, pewnie dlatego, że ja często tych dzieci nie traktuję jak dzieci i one nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak trudne rzeczy przy mnie robią, ile się uczą. Jest więc z tego satysfakcja, ale mało mam czasu na dłuższe bycie samej w pracowni. W Polsce niewielu artystów może swobodnie żyć ze sztuki. Owszem, moje obrazy się sprzedają, ale nie mam jeszcze ciągłości zarobków, a nie umiem funkcjonować, jak niektórzy moi koledzy, którzy raz mają wielki przypływ gotówki, a innym razem ludzie kupują im piwo. Za duży stres.

Dziękujemy!
( Film ) ( Sztuka ) ( Kacper Peresada )

Kultura obowiązkowa, 5-11 maja

Wkurza ją, że praca z dziećmi nie zawsze jest dobrze widziana w kontekście „bycia artystką”. Kiedy po udziale w słynnej wystawie „Farba znaczy krew” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie miała spotkania z kuratorami i kolekcjonerami, radzono jej, by mówić „uczę malarstwa”, zamiast „prowadzę zajęcia plastyczne z dziećmi w osiedlowym klubie”, jakby to był jakiś wstyd. 

W środowisku artystycznym Nadolle nie czuje się do końca wygodnie. – Z trudem odnajduję się wśród wyrazistych, dominujących osób, mam problemy ze small talkiem – przyznaje. – Najgorzej z kuratorami, nie wiem, jak z nimi rozmawiać. Jest w tym dużo napięcia i nadęcia, oczekiwań, których nie wytrzymuję i uciekam na papierosa. Co do kolegów, na studiach trzymaliśmy się razem, ale dziś nie mam wśród artystów zbyt wielu znajomych, z którymi miałabym ciepłe, głębokie więzi. Kiedy byłam na wymianie w Rumunii, czułam, że jest tam rzeczywista środowiskowa wspólnota.

Dziewczyny po lewej, chłopaki po prawej

Malując swoje życie, sportretowała także własne „tinderowe przygody”, współczesne randki bez happy endu. Na nich – dużo samotności, tęsknota za bliskością, rozczarowanie tym, jak te zapośredniczone relacje są często nieautentyczne i jak wiele ukrywają. – Siedziałam na portalach randkowych sześć lat i za każdym razem szukałam miłości, nie zabawy – opowiada o tamtym okresie i doświadczeniach, które przelewała na obrazy.

Na jednym z jej obrazów spod łóżka czule przytulającej się pary niczym zły duch wyłania się Janusz Korwin-Mikke. Tak, ten polityk. – Jest demonem, wężem wypełzającym spod łóżka, który chce zniszczyć mój obecny związek. Bo mój chłopak jest za Konfederacją – mówi Marta. Wie, że idealnie wpisuje się w badania robione przez socjologów, pokazujące, że w Polsce młode kobiety są lewicowe, a mężczyźni chętnie głosują za skrajnie prawicową Konfederacją Polski Niepodległej. – Co zrobić, tacy faceci zawsze do mnie ciągnęli jak muchy. Z Michałem poznaliśmy się przez Badoo. To mój najdłuższy i najlepszy związek, trwa już dwa lata. Często prowadzimy niekończące się debaty na temat swoich preferencji politycznych, z których nic ostatecznie nie wynika. Myślałam, że długo nie wytrwam takiej sytuacji, ale… jest nam razem dobrze. W naszym związku to on sprząta, gotuje, wykonuje inne czynności domowe tradycyjnie przypisane kobietom. Dba o mnie. I myślę, że fascynuje go to, że ja tworzę, maluję.

Dziękujemy!

Marta Nadolle, Arkadia, 2021 r

Kiedy się poznali, pracowała nad obrazem zrobionym w iście przedszkolnej technice – wyklejanym z kuleczek ukręconych z kolorowej krepy. – Powiedziałam mu: spotkajmy się w pracowni. I tak kręciliśmy te kulki, gadaliśmy, aż w końcu zostaliśmy parą. Niedługo potem powstała wyszywana zasłona-patchwork z lumpeksowych materiałów – z portretami Marty i jej chłopaka, oraz tekstem: „Jesteś za bardzo pracowita, żeby być z lewej. Jesteś za dobry, żeby być z prawej”.  

Niepokojące czai się pod spodem

Kiedy w gorszych momentach nie miała pieniędzy na porządne materiały, brała stare deski ze śmietnika albo malowała na desce do krojenia. – Ale ja bardzo lubię deskę, jako podłoże, właśnie dlatego, że jest taka nierówna, niedoskonała – zaznacza. – Kiedy coś jest namalowane na chropowatej desce, staje się jeszcze bardziej realne, emocjonalne, bliskie życia.

Od paru lat coraz chętniej sięga po inne materiały, eksperymentuje z nowymi technikami. Kiedyś niektóre elementy wyklejała z papieru i z tych nakładających się papierowych warstw wzięły się płaskorzeźby. Stosowała mozaikę, sięgnęła też po ceramikę, ale denerwowała ją podatność na tłuczenie, zaczęła więc jeździć na zajęcia z rzeźby w drewnie. Od półtora roku rzeźbi w drewnie lipowym („to taka moja słabostka”), ma stół do rzeźbienia w innej, większej pracowni, wynajmowanej w kilka osób. Jej „stopklatki z codzienności” coraz częściej są trójwymiarowe. Ostatnio namalowała obraz na… manekinie krawieckim, który znalazła na śmietniku.

W pandemii sięgnęła też po tkaniny. – Paradoksalnie, lock-down to był dla mnie dobry czas – mówi. – Ognisko plastyczne na Żoliborzu zostało zamknięte, ale dostawałam kasę i mogłam sobie malować, tworzyć swobodnie. Wtedy też zaczęłam haftować tę makatkę: „Gdybym stąd nie wyjechała, to miałabym już męża i dzieci”. Na makatce: śliczny obrazek z łabędziem – wyimaginowane życie równoległe, które malarka zostawiła, bo coś każe jej cały czas boksować się z rzeczywistością, szukać swojego wyrazu poprzez sztukę. – Może takie spokojne życie byłoby dla mnie lepsze? – zastanawia się czasem Marta. – Mniej martwiłabym się o jutro. A tak mam zdrapany lakier z paznokci i pochlapany farbą komputer.

Ostatnio zaczęła chodzić na mindfulness. Mówi, że stara się podchodzić do życia „mniej dołersko”: – Już chcę puścić ten pocisk zgryźliwości w tytule obrazu, ale nagle zatrzymuję się i próbuję znaleźć w tym chaosie także coś miłego. Nie mam wyjścia, muszę być fajterką! Zamiast więc epatować biedą w haśle „Za ten miesiąc 300 zł”, maluję napis „Jakie śliczne kwiaty”. To, co niepokojące, nadal w tym obrazie jest, ale bardziej ukryte. Zawsze czai się pod spodem.

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.