Work-life balance w trzech kolorach. Recenzja drugiego sezonu „Rozdzielenia”

Work-life balance w trzech kolorach. Recenzja drugiego sezonu „Rozdzielenia”

( 01.04.2025 )

Krytycy filmowi uwielbiają Rozdzielenie z prostego powodu: ta utopijna wizja nęci, bo „work-life balance” w ich życiu kompletnie nie istnieje. Unikając spoilerów, recenzujemy drugi sezon hitu od Apple TV+.

Kiedy zostajesz dziennikarzem filmowym (albo „krytykiem”, jak zwał, tak zwał), tracisz możliwość beztroskiego obcowania z kinem. Oglądając dowolny tytuł – niezależnie, czy projekcja odbędzie się w twoim salonie lub ulubionym kinie – czujesz się jak w pracy. Teza kontrowersyjna, aczkolwiek prawdziwa: w końcu zdania potrafią pisać się same, gwiazdki na Filmwebie lub Letterboxd prędzej czy później będą dodane, a nowe propozycje tematów dla redaktorów zostaną wysłane kolejnego dnia.

To paradoks: nawet jeśli próbujesz się wyluzować, tym samym kultywując swoją pasję (kino), to i tak pracujesz. Bo głowa nie odpoczywa, tylko ciągle analizuje i działa na najwyższych obrotach. Dlatego tak mocno ciągnie nas do Rozdzielenia – każdy krytyk filmowy chciałby wybrać się na tego rodzaju urlop.

Mark, Helly, Irving i Dylan – czwórka Avengersów z produkcji Apple TV+ – nie mają tego problemu. A przynajmniej w teorii. Ich „innies” romansują z kulturą zap***dolu, a ich „outies” mogą spokojnie delektować się wieczorną sielanką po (ciężkim) dniu pracy. Problem polega jednak na tym, że w Rozdzieleniu dochodzi do odejścia od przydzielonych ról. Jedni tęsknią za pracą, a drudzy za życiem poza nią. Trzeci nie chcą opuścić roboty ze względu na miłość, a czwarci nie mogą znieść samotności w życiu bez pracy. Mem z serii „mam w sobie dwa wilki” jeszcze nigdy został zekranizowany na taką skalę.

Dziękujemy!

Rozdzielenie, Apple TV+

Co dwie głowy to nie jedna

Pierwszy sezon Rozdzielenia zakończył się „cliffhangerem”. Markowi i spółce udało się przeprowadzić zamach stanu na jednym z pięter korporacji Lumon. Drugi sezon opowiada natomiast o konsekwencjach nie tylko całego przewrotu, ale i wszelakich eksperymentów przeprowadzanych przez firmę na pracownikach biura. Każda akcja ma swoje implikacje, a co za tym idzie, „outies” mogą zostać wyłączeni z projektu tak samo szybko, jak niegdyś zostali w niego włączeni. W skrócie: nie wrócą z powrotem do pracy. Do tego biało-niebiesko-zielonego piekiełka.

„Od A do Zet, do Zet do A/Ja to ja, to jasne jak dwa razy dwa” śpiewała niegdyś Paktofonika. Ale co, jeśli ja to ty, a ty to ja? Co, jeśli – według logiki Rozdzielenia – dwa razy dwa nie równa się cztery? W drugim sezonie hitu Apple’a tożsamościowe pytania towarzyszą nam niczym w rodzimym Cyberpunku 2077, w którym zaciera się granica między tym, kim był, kim jest, a kim staje się nasz główny bohater.

W tym kontekście w produkcji Dana Ericksona najsprawniej działa bodaj czwarty odcinek. To właśnie w nim obserwujemy, jak jedna z postaci (a dokładniej „outie”, czyli w teorii jej główna wersja) staje się zazdrosna o to, że jej „innie” jawi się jako znacznie bardziej atrakcyjna, przebojowa i pewniejsza wersja jej samej. Okazuje się, że ten kierat wcale nie jest taki zły, skoro czasami wyzwala w nas to, co najlepsze.

Z epizodu na epizod Rozdzielenie coraz częściej zastanawia się, która wersja danej osoby jest tą „prawdziwą” lub – co więcej – na ile się one różnią. Niedaleko pada jabłko od jabłoni: serial pokazuje, że tytułowy proces rozdzielenia jaźni równie dobrze można określić jako pic na wodę, skoro działa niczym przekrojenie jabłka na pół. Z całości mamy dwie połówki – i te, choć różnią się kształtem i proporcjami gniazda nasiennego, to tak naprawdę są składową jednego bytu. Według serialu odmienne doświadczenia życiowe prowadzą do zmian w temperamencie i samej psychice „innies” oraz „outies”. Odkrycie na miarę Freuda!

Zgoda, mamy dwóch Marków, ale ich niektóre zachowania są w miarę podobne (zrobią wszystko dla swoich drugich połówek); niby śledzimy losy różnych wersji Dylana, ale obaj i tak zakochują się w tej samej osobie, podskórnie czując, że – niezależnie od okoliczności – miłość znajdzie drogę (o czym za chwilę). No i nie zapominajmy o parze Irving-Burt – ich uczucie również wskoczy na zupełnie nowy i zarazem nieprzewidywalny poziom. Różnice w zachowaniach uwypuklają się dopiero w podbramkowych sytuacjach. Do tego czasu emocjonalny fundament pozostaje ten sam.

Konkretniejszych odpowiedzi na temat psyche obu wersji bohaterów serial jednak nie udziela – trzeci sezon tuż za rogiem, więc z produkcji trzeba wycisnąć, co tylko się da.

Dziękujemy!

Rozdzielenie, Apple TV+

Najpierw praca, potem żałoba

Siódmy epizod Rozdzielenia – przybliżający początek, a także i koniec relacji Marka i Gemmy, jego niby-zmarłej, niby-żywej żony – uzmysławia nam, że począwszy od pilotażowego odcinka, nie było tu żadnych przypadków. Zaczynamy rozumieć coraz więcej – wygląda na to, że cała ta produkcja działa jak poruszająca metafora tego, co Mark przeżywał po śmierci swojej ukochanej.

Każdy epizod to tak naprawdę inny stopień żałoby. Zmęczenie, niemoc, nostalgia, otępiałość, tak zwany „lepszy dzień”, zapominanie, próba wyparcia z pamięci – te stany dotykają Marka w najmniej oczekiwanych momentach, niezależnie, czy jest w pracy lub w domu. Jednak – jak zdradza jedno z najważniejszych odkryć serialu – prawdziwego uczucia nie pokona nawet sam zabieg rozdzielenia. Praca, którą Mark wykonuje, jest w pewien sposób powiązana z samą Gemmą. Dlatego nawet jeśli Mark postanowił podzielić swoją osobowość na pół, aby zapomnieć o tragicznych wydarzeniach z przeszłości, siła miłości, tego prawdziwego, pierwotnego uczucia, i tak powoli zaczyna go doganiać. Mark może zakochiwać się w kimś nowym, udawać, że Gemma nigdy nie istniała, czy po prostu zapijać smutki po pracy, ale tamte emocje prędzej czy później powrócą. Pozostaje tylko pytanie, co on sam postanowi z nimi zrobić.

Mark w biurze funkcjonuje jako zupełnie inna wersja siebie: taka, która w teorii nigdy nie zakochała się w Gemmie. Aczkolwiek ten nowy Mark czuje przy tym, że coś jest nie tak: w jego przypadku proces rozdzielenia ma o jedną warstwę więcej. Można zatem powiedzieć, że to serial o docieraniu do siebie pomimo wszelakich barier – tych psychologicznych (dwie osobowości), jak i tych fizycznych (raz to kwestia kilometrów, a raz kilku metrów – kto wie, ten wie). 

Kiedy Rozdzielenie staje się metaforą różnych odcieni miłości, wtedy pozwala nam doświadczać serialowej metafizyki; przeżywamy i tęsknimy wraz z Markiem, choć to nie my zakochaliśmy się niegdyś w Gemmie. Sprzeczne emocje prędzej czy później pojawią się i dogonią Marka (jak i widzów). Ale najpierw praca, dopiero potem żałoba. Nie ma czasu do stracenia.

Dziękujemy!

Rozdzielenie, Apple TV+

Apple TV+, czyli klątwa drugiego sezonu

Oglądanie Rozdzielenia, tego niby-marksistowskiego i niby-intelektualnego serialu, dziś wydaje się po prostu stylowe. Ba, to największy trend pierwszego kwartału 2025 roku! Media i komentarze widzów dają nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z rzeczą niebanalną; taką, której w tym wieku jeszcze nie mieliśmy (!). Aktualnie aż wstyd się przyznać, jeśli ktoś nie oglądał, albo wręcz nie do końca zrozumiał Rozdzielenie.

No i tak, to nie jest prostota w stylu Teda Lasso lub Terapii bez trzymanki, gdzie afirmuje się życie, choć takie tropy w Rozdzieleniu także się znajdą. Fakt, trzeba się skupić, czasami coś tam pogłówkować i przede wszystkim pamiętać wątki z poprzednich odcinków. Niemniej liczne posty w social mediach próbują nam wmówić, że w XXI wieku nie stworzono równie kompleksowej oraz dopracowanej produkcji. Sam mam słabość do serialu z Adamem Scottem, ale to chyba nie do końca prawda.

Dziękujemy!

I taki to jest miesiąc w kulturze: Nowy podcast magazynu Mint

Argumentów za tym, że Rozdzielenie jest „arcydziełem”, znajdziemy całkiem sporo. A bo mistrzowskie wykonanie (Ta ekspozycja! Te kolory! Ci aktorzy! Te długie ujęcia i przejścia w siódmym odcinku!). A bo mamy sekrety powolutku wychodzące na jaw. A bo to twórcza zagwozdka z firmą Lumon w tle, pełniącą funkcję orwellowskiego „wielkiego brata”. I to jeszcze taka, która nie wymaga znajomości Lacana czy innego Foucaltów, aby dobrze się bawić, czytać symbole i po ludzku dać się porwać.

Zatem czego brakuje? To pytanie, na które nadal szukam trafnej odpowiedzi. Środek serialu podpowiada, że przewidywalne twisty psują nam frajdę z oglądania. Koniec końców rzeczy, które nie są trudne do rozgryzienia, prezentowane są niczym misterna zagadka. Przez to za każdym razem, kiedy dowiadujemy się czegoś „nowego”, nie towarzyszy nam wypowiedziane szeptem „wow”. Prawdopodobnie wpływ na nad wyraz entuzjastyczne reakcje części widzów miała też cotygodniowa emisja serialu. Jeśli jakiś detal został ujęty na początku sezonu, przy okazji finału większość z nich raczej nie była w stanie o nim pamiętać. 

Do tego niespieszna narracja i sugestywna muzyka nieustannie sugerują (bardzo, ale to bardzo nachalnie!), jakby za tymi wszystkimi enigmatycznymi hasłami stało coś wyjątkowego. Tak jakby Rozdzielenie – niczym The Brutalist Brady’ego Corbeta – chciałoby za wszelką cenę zapisać się w historii kina.

Dziękujemy!

Rozdzielenie, Apple TV+

Ponowny „cliffhanger” w finale pokazuje, że sama konstrukcja serialu – nastawiona na tanie szokowanie i trzymanie nas w niepewności – to książkowe wykorzystanie wszelkich serialowych zasobów, abyśmy raz jeszcze przedłużyli subskrypcję Apple TV+. To eksploatacja zasady „show, don’t tell” do ekstremum – jeszcze jedna niewiadoma, kolejna zagwozdka więcej i wiele niepotrzebnych powtórzeń tylko po to, aby zgadzała się liczba zamówionych odcinków.

Wypisz, wymaluj klątwa drugiego sezonu na Apple TV+ – przy okazji post-apokaliptycznego Silosu schemat działał w dokładnie ten sam sposób. A przecież da się inaczej: cztery odcinki porażającego Dojrzewania (Netflix) udowadniają, że opowieść można zgrabnie zamknąć w znacznie krótszym metrażu. Da się, ale trzeba chcieć.

Epilog: Rozdzielenie a David Lynch

Kiedy oglądałem Rozdzielenie, zastanawiałem się, co o drugim sezonie pomyślałby David Lynch. Oczami wyobraźni widzę go w tym swoim (jakże amerykańskim!) gabinecie, kiedy ogląda serial, a przed sobą ma otwartą puszkę coli i talerz z dwoma ciastkami. 

Na pewno zachwyciłby się sposobem prowadzenia postaci – Rozdzielenie daje im aż dwie dusze, a nam możliwość wyboru, której z nich chcielibyśmy kibicować. Twórcom udało się utrzymać coś w rodzaju narracyjnego „obiektywizmu” (nawet jeśli ten nie istnieje – każdy pisarz ma swoich faworytów). Nigdy nie czujemy, aby serial pałał większą sympatią do któregoś „innie” lub „outie”.

Lynch był humanistą i kochał swoich bohaterów – czasem nawet do tego stopnia, że za wszelką cenę nie chciał, aby śmierć była dla nich ostatecznością (Laura Palmer z Twin Peaks, Rita z Mulholland Drive). Tu jest podobnie – w każdej chwili „innies” mogą zostać zamordowani poprzez decyzje swoich „outies”, bo w teorii to ci drudzy mają większą władzę nad swoim ciałem. Lynch pewnie otwierałby kolejne puszki Coli na uspokojenie przy okazji finału, w którym nieco zmienia się dynamika tego pokręconego mariażu.

Dziękujemy!

Rozdzielenie, Apple TV+

Ale myślę też, że mógłby trochę ponarzekać. Głównie na rozwleczoną formę, powtarzalne zwroty akcji albo fakt, że Rozdzielenie stara się być czymś znacznie większym niż faktycznie jest. I tak na marginesie: Lynch pewnie zrobiłby to lepiej. Bo zamiast udawać, że w tej fabule musimy wiele rozumieć, skupiłby się na czynniku emocjonalnym, znacznie głębiej wchodząc w psychikę naszych „innies” oraz „outies”.

Ta analogia pozwala mi zrozumieć, że w gruncie rzeczy drugi sezon oferuje wiele dobra, choć fantastyczny koncept przeszedł przez sitko streamingowego potwora. Tym samym Rozdzielenie wciąż pozostaje serialem dojrzałym i godnym uwagi, ale to tytuł coraz częściej wystawia naszą cierpliwość na próbę. 

Liczę na to, że twórcy dotrzymają słowa, a trzeci sezon faktycznie będzie tym ostatnim. Inaczej na zawsze wyłączę swojego „innie”, który co tydzień oglądał Rozdzielenie właśnie na potrzeby tego tekstu.

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.