Wierzę w siebie i w swoją sztukę. Rozmowa z Trupą Trupa
( 12.03.2025 )
Nigdy nie miałem dosyć grania, ale rzeczywiście to, co robię – i w mojej poezji, i w Trupie Trupa – to projekty typu „mission impossible”. Nic się nie zgadza, nic do siebie nie pasuje i ogromnie trudno prowadzić taki wehikuł do przodu, bo sam nie wiesz, dokąd właściwie zmierzasz.
Niedawno wydana EP-ka „Mourners” to dla Trupy Trupa nowe rozdanie. Za zmianą składu poszła zmiana brzmienia (za co odpowiada również Nick Launay – producent znany ze współpracy z Nickiem Cave’em, Killing Joke czy Idles), została natomiast otwartość przekazu. Trudno nie zauważyć, że otaczająca nas rzeczywistość wzbudza sprzeciw gdańskiego zespołu. Rozmawiamy z Grzegorzem Kwiatkowskim.
Kiedy rozmawialiśmy kilka lat temu, przy okazji premiery „Jolly New Songs”, zapytałeś, czy słyszę progres czy regres. Pożyczę to pytanie, ale w zmodyfikowanej wersji – „Mourners” to progres czy całkowita zmiana kursu? Skład się nieco skurczył, muzyka wyostrzyła, w moim odczuciu tak dużej zmiany nie było u was odkąd przestałeś śpiewać po polsku.
Myślę, że zmiana formatu z kwartetu na trio była kluczowa. Pojawienie się nowego producenta również. Jesteśmy też starsi, a to oznacza, że znamy się lepiej, przyjaźnimy się bardziej i tak dalej. Kiedyś zadałem ci takie pytanie, ale teraz już bym go nie zadał, bo myślę sobie, że raz jest tak, a raz inaczej. Nie lepiej, nie gorzej – po prostu ob-la-di, ob-la-da, life goes on. Idziemy przez życie, zmieniamy się i w paradoksalnym sensie – a uwielbiamy paradoksy – ten zespół nigdy dotąd nie miał w sobie większej pokory i takiej normalności, a jednocześnie nasze występy są rzeczywiście mocniejsze i bardziej wybuchowe.
Grzegorz Kwiatkowski, fot. Martyna Niećko, Biuro Literackie
EP-ka trwa niespełna kwadrans, więc na koncertach na pewno sięgacie również po starsze utwory. Sporo było przy nich aranżacyjnej pracy, żeby dało się je zagrać w trio?
Na koncertach sięgamy po starsze utwory, które w wyniku zmiany składu nie ucierpiały, ale również po nowsze. To znaczy po takie, które się jeszcze nigdzie nie ukazały. Po prostu zrobiliśmy selekcję.
Skoro są jeszcze nowsze, nieopublikowane utwory, to dlaczego zdecydowaliście się na EP-kę, a nie na album?
Mamy całą masę nowych utworów w trybie „zawsze” i „ciągle”. Po prostu uznaliśmy, że piosenki z EP-ki powinny być w jednym domu, w jednym koszyku i w jednym rozdaniu. I tak też się stało.
W tym roku minie piętnaście lat, odkąd założyliście Trupę Trupa. Na głowie masz też życie rodzinne i mnóstwo wyzwań zawodowych, a w tych sferach sporo się u ciebie zmieniło przez półtorej dekady.
Myślę, że im dłużej w tym jesteś, tym lepiej. Warto być wytrwałym, nie poddawać się i robić to, co się kocha, pomimo przeciwności, których pojawia się cała masa.
Zdarzało się, że miałeś dosyć grania w zespole?
Nigdy nie miałem dosyć grania, ale rzeczywiście to, co robię – i w mojej poezji, i w Trupie Trupa – to projekty typu „mission impossible”. Nic się nie zgadza, nic do siebie nie pasuje i ogromnie trudno prowadzić taki wehikuł do przodu, bo sam nie wiesz, dokąd właściwie zmierzasz. Na pewno jest to ekscytujące, ale zdarza nam się wiele awarii. Z tym że awarie, wypadki i problemy są ważnym elementem działalności tego zespołu. Umiemy je ogrywać na swoją artystyczną korzyść, bo wyciągamy odpowiednie wnioski z upadków.
Magazyn „Rolling Stone” ostatnio przygotował o was duży artykuł, Iggy Pop zapowiadał wasze utwory, a przez ostatnie dziesięć lat spłynęło na was wiele komplementów z całego świata. Przywykłeś do tego czy każde wyróżnienie wciąż przyjmujesz z entuzjazmem?
Każde wyróżnienie jest miłe i za każdym stoi człowiek, a do tego wszystkie stanowią pewien rodzaj komunikacji. Lubię się komunikować w dobry, pozytywny sposób i to jest zawsze odświętna sytuacja.
Trupa Trupa w BBC 6, 2024, fot. Maciej Olejniczak
Nie ma u nas ani zblazowania, ani nudy, ani rutyny. Poza tym wierzę w siebie i w swoją sztukę, co w Polsce wciąż trudno zaakceptować. Nadal znajdujemy się w orbicie homo sovieticus, a tragiczne doświadczenia PRL-u i wojen sprawiły, że zwykle w siebie nie wierzymy. Cieszę się, słuchając, jak Iggy nas puszcza, ale nie jest to dla mnie nic dziwnego. Wierzę w swoją sztukę i cieszę się, że rezonuje.
Jak duży jest rozdźwięk pomiędzy odbiorem Trupy Trupa w Stanach Zjednoczonych i odbiorem w Polsce?
Nie ma dla nas lepszych i gorszych widzów. Nie ma dla nas też znaczenia, czy gramy dla widza polskiego czy amerykańskiego. Zawsze staramy się z całych sił, a publiczność, z jaką się spotykamy, jest otwarta, uważna i różnorodna. Ludzie są po prostu różni. Nasza ostatnia amerykańska trasa była jednak bardzo intensywna pod względem emocjonalnym z powodu wydarzeń politycznych. Widać było, że wiele osób potrzebuje pomocy ze strony sztuki, szuka pocieszenia i poczucia wspólnoty w muzyce.
W przeszłości pojawiały się głosy, że zagranicą jesteście bardziej doceniani niż w Polsce. Sądząc po liczbie i jakości publikacji w mediach, wydaje się, że ziarno prawdy w tym jest.
Ta sztuka bardziej rezonuje na Zachodzie – to fakt – a dzieje się tak dlatego, że Zachód był mniej zdewastowany przez totalitaryzmy. Dzięki temu jest bardziej zróżnicowany duchowo i bardziej otwarty na niecodzienne propozycje.
Sądząc po nagłówkach, amerykańska rzeczywistość przeszła ogromną zmianę w mniej niż miesiąc po zaprzysiężeniu Donalda Trumpa. Dało się to odczuć?
Tak. Ludzie, których spotykaliśmy, pochodzili na ogół z demokratycznej bańki, ale w szerszym kontekście emocje były bardzo zróżnicowane. My doświadczyliśmy strachu, niepewności i chaosu akurat ze strony opozycji i okazało się to dla mnie dużym przeżyciem. Poza koncertami miałem też wykłady na wielu amerykańskich uczelniach, co wiązało się z uczuciem przerażenia i załamania. Ten odwrót od dobra w kierunku zła i faszyzmu jest straszny, a obserwowanie sytuacji z bliska z jednej strony było niesamowite, z drugiej wzbudzało grozę. Kiedy działy się te fatalne sceny w Waszyngtonie, byliśmy tuż obok – graliśmy koncert, a ja miałem wcześniej wykład na American University. To było z jednej strony surrealne, z drugiej bardzo prawdziwe.
Singiel „Sister Ray” wydaje się opowiadać właśnie o tym – o kapitalistycznych bożkach, którzy bawią się w politykę. Jesteś wkurzony i rośnie w tobie sprzeciw?
Jestem bardzo wkurzony, ale Trupa Trupa to trzy osoby i zawsze zostawiamy sobie wolność interpretacyjną. Jako zespół nie reprezentujemy jednej ideologicznej wizji i nie mamy odgórnych założeń. W moich wykładach czy w mojej poezji znajduje się pewien rodzaj antyfaszystowskiego przekazu, ale Trupa Trupa to mnogość wizji i odczytań. Nie zatrzymujemy się na pojedynczych formułach i przesłaniach. To nie jest zespół Grzegorza Kwiatkowskiego, tylko trzech osób – każda ma inne zapatrywania na muzykę oraz świat, więc chcielibyśmy, żeby odczytywano naszą twórczość na wiele sposobów.
Ale tak, zgadza się, jestem wkurzony. Źle się z tym rozpolitykowaniem i wkurzeniem czuję, ale jeszcze gorzej czuję się w sytuacji, w której świat znowu zwraca się w stronę faszyzmu.
Trupa Trupa w Hannoverze, fot. Brian Kramer
To powszechne rozpolitykowanie faktycznie stało się uciążliwe. Obaj dorastaliśmy w czasach, kiedy polityką trzeba było się żywo interesować, żeby coś na jej temat wiedzieć, a dzisiaj polityka interesuje się nami wszystkimi i nie da się od niej uciec. Wydaje mi się, że w tym kontekście ważne jest to, co robisz w zakresie przypominania o Holokauście, bo najwyraźniej minęło już na tyle dużo czasu, że zapominamy o realnych konsekwencjach urzeczywistniania skrajnie prawicowych doktryn politycznych.
Pełna zgoda. Myślę też, że nie ma obecnie mniej koniunkturalnego tematu niż zajmowanie się pamięcią o Holokauście. Dla większości osób jest to dzisiaj wręcz nie na miejscu. Oczywiście ja tak nie sądzę, ale uważam, że taki jest dzisiejszy zeitgeist. Nie zrezygnuję jednak z robienia czegoś tylko dlatego, że odbiorcy woleliby sięgnąć po inny temat, albo dlatego, że pojawił się jakiś nowy klucz polityczny i powinienem działać w zgodzie z tym, co akceptowalne.
Do grona waszych fanek należy między innymi Agnieszka Holland, ale – o ile się nie mylę – najpierw poznała ciebie jako poetę, a dopiero później jako muzyka.
Agnieszka jest jedną z najwspanialszych osób, jakie poznałem. Nasza przyjaźń zaczęła się od książki „Eine Kleine Todesmusik”, ale niewiele później Agnieszka odkryła również muzykę Trupy Trupa i stała się naszą fanką. Tak trafiliśmy na ścieżkę dźwiękową „Zielonej granicy”. To nie koniec naszej współpracy, ale na razie nie mogę powiedzieć nic więcej.
Ciekawe, że połączyła was poezja. Mam wrażenie, że to dziedzina sztuki, która najciężej znosi rozwój technologii, bo od strony formy właściwie niewiele da się tutaj zmienić, a w dodatku ciąży na niej niesprawiedliwy stereotyp – że jest czymś archaicznym i snobistycznym.
Uwielbiam poezję, ale mniej więcej jej dziesięć procent. Mam problem z większością poezji, jaką znam i z odium, jakie jej towarzyszy. Nie czuję się naturalnie w tym świecie, a element snobistyczno-ekspercki mocno mnie odpycha. Ale nie wszystko musi być dla mnie, jestem za mnogością, wielogłosem i nie wykluczaniem.
EP-ka dopiero co się ukazała, a ty już jesteś pochłonięty czymś zupełnie innym, bo zostałeś rezydentem Uniwersytetu Yale i pracujesz nad projektem artystycznym dotyczącym pamięci o okrucieństwach Holokaustu. Możesz zdradzić, jaką formę przybierze ta inicjatywa?
To będzie przede wszystkim projekt literacki, ale w późniejszych fazach stanie się również projektem wizualnym i muzycznym. Do części muzycznej będą zaangażowani członkowie Trupy Trupa.
Na szczęście znajdziesz też czas na koncerty w Polsce – kilka jest już zaplanowanych, w tym polska premiera EP-ki w Gdańsku. Czy granie we własnym mieście czymś się różni od grania w innych?
Rodzinne miasto jest trudniejsze, bo jest tutaj tak wielu znajomych i członków rodziny, że staje się to trochę dekoncentrujące, ale jesteśmy teraz mocno rozgrzani i mam nadzieję, że będzie dobrze.
Trupa Trupa, fot. Adam Pluciński
W jednym z wywiadów Agnieszka Holland powiedziała: „Rock był mi bliski, kiedy był szczery i autentyczny. Wydaje mi się, że teraz takiej muzyki nie ma zbyt wiele”. Podzielasz tę opinię?
Podzielam. Moim zdaniem w świecie sztuki jest coraz gorzej z powodu technologii i pewnego rodzaju unifikacji. Ludzie po prostu coraz bardziej przypominają siebie nawzajem, przez co świat staje się coraz mniej ekscytujący i coraz bardziej monotematyczny.
To dziwne zjawisko, bo z jednej strony czasy monokultury, kiedy wszyscy słuchaliśmy tego samego, oglądaliśmy i czytaliśmy to samo, minęły za sprawą rozwoju internetu i dostępu do ogromnych zasobów kultury, a z drugiej okazało się, że najbardziej kreatywni byliśmy wtedy, gdy mieliśmy więcej ograniczeń. Na twoją twórczość przeszkody działają mobilizująco?
Uwielbiam przeszkody. Uwielbiam rygor i nacisk, i uwielbiam się z nich uwalniać, wyzwalać, szukać drogi ku ekspresji oraz wolności. Dla mnie to podstawowe działanie dynamiczne – ucisk-oswobodzenie-ucisk-oswobodzenie, i tak w kółko.
