Wszyscy jesteśmy rdzenni. Rozmowa z Amy N. Muhoro, kenijską artystką i współkuratorką wystawy „Afrotopie”

Wszyscy jesteśmy rdzenni. Rozmowa z Amy N. Muhoro, kenijską artystką i współkuratorką wystawy „Afrotopie”

( 29.05.2025 )

„Afrotopie” to pierwsza wystawa, która stara się pokazać polskim odbiorcom i odbiorczyniom, że nie ma czegoś takiego jak „afrykańska” sztuka i fotografia – to jedynie stereotypowy kolonialny konstrukt. Wzbiera za to nowa fala sztuk wizualnych, która ukazuje wyjątkową różnorodność państw i regionów tego wielkiego kontynentu. Rozmawiamy z Amy N. Muhoro, kenijską artystką i współkuratorką wystawy „Afrotopie”, która trwa w Muzeum Etnograficznym w Warszawie do 14 września 2025.

Jako kuratorzy – wraz z Malaiką Nabilą i Witkiem Orskim – skupiliście się na artystach Subsaharyjskich pochodzących z Kenii, Senegalu, Ghany i Togo.

Witek to polski artysta, ale z powodu swojego zaplecza merytorycznego, wrażliwości i w wyniku wielokrotnego przebywania w środowisku artystów z tego regionu, zauważył, że ich dzieła ukazują kultury Afryki w sposób, który jest rzadko promowany w europejskich galeriach. A że Witek związany jest z festiwalem Miesiąc Fotografii w Krakowie, zaproponował, by właśnie tam pokazać sztukę artystów, których udało mu się poznać. Do Witka dołączyła Malaika, z jej wiedzą o nowej sztuce z Togo i zainteresowaniem tkaniną oraz modą. Dołączyłam również ja, z moim kenijskim zapleczem i wiedzą o scenie artystycznej w Nairobi.

*Reklama

Wystawa była najpierw pokazywana w Krakowie, a potem przyjechała do warszawskiego Muzeum Etnograficznego, gdzie nieco się powiększyła i gdzie będzie można ją oglądać przez kolejne pół roku. Muzeum przyjęło nas z otwartymi ramionami. Jego szczególną misją jest dziś walka z kolonialnym myśleniem, odkłamywanie przeszłości i stawianie niewygodnych pytań.

Jak wyglądał proces przygotowywania wystawy?

Zależało nam na tym, żeby pozwolić w pełni wybrzmieć głosom artystów. Nie ingerowaliśmy więc w ich prace, staraliśmy się jedynie je uporządkować i stworzyć ramy tematyczne – są więc ciało, duchowość, płeć i tożsamość.

Lubię łaciński źródłosłów słowa kurator – to ktoś, kto leczy. Chcieliśmy uleczyć niesprawiedliwe przekonania wobec naszych krajów pochodzenia, ale bez piętnowania kogokolwiek. Zależało nam raczej na tym, by pokazać widzom, do jakiego stopnia wszyscy jesteśmy ze sobą powiązani. Jeden z najważniejszych konceptów społecznych i duchowych w tej części Afryki to ubuntu – filozofia która mówi, że jesteśmy sobie nawzajem bliscy i potrzebni. Myślę, że to przekaz, który w Polsce też trafił na odpowiedni czas – uleczyć tutejsze konflikty może właśnie troska o siebie nawzajem.

Dziękujemy!

Margaret Ngigi, Wieczność nie jest nasza, 2022
fot. Przemysław Walczak, widok wystawy „Afrotopie” w Państwowym Muzeum Etnograficznym

Cofnijmy się nieco w czasie. Jak się tutaj znalazłaś?

Przyjechałam do Warszawy jako studentka. Szczerze mówiąc, niewiele wiedziałam o Polsce, poza tym, że poziom uniwersytetów jest świetny, a wykształcenie nie kosztuje tyle co na Zachodzie.

Chciałam zostać filmowczynią, aplikowałam więc do jednej z warszawskich szkół filmowych na produkcję. Zależało mi głównie na tym, żeby mieć dostęp do zaplecza technicznego. W Kenii, nawet w stolicy, jest ograniczony wybór sprzętu czy technologii filmowych. Nie dotrwałam jednak do dyplomu, bo czułam się obco – osoby, z którymi pracowałam, nie umiały odpowiadać na moje pytania związane z oświetlaniem nie-białej skóry, nie czułam zrozumienia, jeśli chodzi o moje zaplecze kulturowe. Podobnie zresztą jak inni studenci spoza Polski – na moim roku były osoby z Wietnamu, Indii, Egiptu, wszystkie czuły się odizolowane.

Nie rozpaczałam jednak, bo w międzyczasie zrozumiałam, że owszem, chcę robić filmy, ale jako artystka audiowizualna. Poszłam na dziennikarstwo, zaczęłam pracować jako freelancerka i zaczęłam prowadzić intensywne życie towarzyskie. Okazało się, że bez tych ram instytucjonalnych poznawanie nowych ludzi przychodzi mi o wiele łatwiej. Zasiedziałam się na tyle, że jestem tu już siódmy rok, mam swoich przyjaciół, czuję się częścią lokalnego życia.

Jesteś tu od siedmiu lat, czyli pandemię też spędziłaś w Polsce.

To był dla mnie trudny, ale bardzo ważny czas. Gdy byłam daleko od domu i odcięta od rodziny, zaczęłam rozumieć, jak głęboko jestem związana z Kenią – i nie chodzi mi o państwo, ale moje kulturowe korzenie. Pochodzę z plemienia Kikuju – ale wcześniej nie zastanawiałam się dłużej na tym, co to oznacza. Pandemia pozwoliła mi wygospodarować czas na naukę mojego rdzennego języka. Uczyłam się też o ziołolecznictwie, o naszych głębokich związkach z naturą. Moja babcia płacze teraz ze szczęścia, kiedy do niej dzwonię, bo rozmawiamy w kikuju.

Tak ją to wzrusza?

Dla pokolenia moich dziadków to naprawdę duża rzecz, bo kolonizatorzy traktowali kulturę plemienną jako prymitywny konstrukt, który trzeba ucywilizować. Mój dziadek stracił swoją rodową ziemię na rzecz Brytyjczyków, którzy wysiedlili wielu Kikuju z ich tradycyjnych siedzib, żeby zyskać dostęp do żyznych terenów. Jesteśmy rolniczym plemieniem, pracowitym i hardym. Moi przodkowie zostali przeniesieni do sztucznie stworzonych wiosek, odłączono ich od bliskiego im krajobrazu. Dziadkowie nigdy nie chcieli o tym rozmawiać, to ogromna narodowa trauma, wciąż nieprzepracowana. Byłam emigrantką, zanim się urodziłam, bo moi dziadkowie i ich dzieci, a więc moi rodzice, musieli opuścić swoją ziemię.

I jak wyglądało ich życie?

Wychowali się w turbulentnym czasie przewrotów, zmian rządów i budowania niepodległego kraju. Dla siebie i swoich dzieci chcieli przede wszystkim dostatku i bezpieczeństwa. Wyjechali do miast, poszli pracować do korporacji, ubierają się w zachodnim stylu. Niczego mi nie brakowało, kiedy dorastałam, rodzice od zawsze mnie wspierali i chcieli żebym miała wybór, jeśli chodzi o karierę. Kiedy powiedziałam, że marzę o kręceniu filmów – dostałam kamerę. Kiedy powiedziałam, że chcę spróbować fotografii, dostałam aparat. Zaczęłam też pytać – mamo, ale czemu nie ubierasz się jak Kikuju? Dlaczego nie rozmawiamy o historii rodziny?

Okazało się, że jestem częścią pierwszego pokolenia w tej część Afryki, które ma przywilej realizowania osobistych ambicji artystycznych, a przede wszystkim czas i możliwości, żeby przyjrzeć się miejscu, w którym żyje.

I tak właśnie wygląda nowa fala artystów wizualnych – chcą uchwycić, czym dzisiaj jest tutejszy styl życia, jakie ma kolory, rekwizyty i rytuały. Jedni robią modę, inni zdjęcia, ktoś tańczy, ktoś tworzy makijaże.

Dziękujemy!

Carlos Idun-Tawiah, fotografia z cyklu: Chłopcy zawsze będą chłopcami, 2023
fot. Przemysław Walczak, widok wystawy czasowej „Afrotopie” w Państwowym Muzeum Etnograficznym

Możecie sobie pozwolić na inny tryb działania niż przetrwanie.

Tak, ja i moi znajomi dokumentujemy i archiwizujemy, jak wygląda prawdziwa Afryka, właściwie po raz pierwszy w dziejach. Wcześniejsze pokolenia żyły z dnia na dzień, nie było czasu na emocje, refleksje. Moje pokolenie jest pierwszą generacją, która ma zasoby i czas, żeby skonfrontować się z przeszłością. Jesteśmy też pierwszymi, którzy pytają – to gdzie jest prawdziwa Kenia? Co jest autentyczne? Kenia ma około 50 grup etnicznych, a każda z nich ma inne zwyczaje.

Jak ty odpowiadasz na te pytania?

Chociaż jestem Kikuju, dorastałam w miejscu, które należało do grupy etnicznej Kamba. Kikuju cechują się tym, że ciężko pracują, wychowują swoje dzieci w dyscyplinie. Kamba z kolei nie lubią się przemęczać, piją sobie piwko w środku dnia, nie są skupieni na efektywności. Ciekawie jest przyglądać się, jak te różne wpływy się we mnie mieszają – nie będę mieć w pełni rozwiniętego temperamentu plemiennego konkretnej grupy.

Ale też, choćbym nawet wiele lat mieszkała poza Afryką, zawsze będę mieć w sobie głęboką podejrzliwość w stosunku do wachlarza pojęć Zachodu, pojęć takich jak postęp, kapitalizm, ideały urody, które nam przedstawia. Odpowiadam im asertywnie – my Kenijczycy wiemy jak żyć po swojemu, co jest dla nas piękne, ile rzeczy potrzebujemy, aby być szczęśliwi. Nie chcemy się czesać po europejsku, jesteśmy dumni ze swoich kręconych włosów. Nie chcemy gasić jaskrawych kolorów swoich ubrań. Nie chcemy szybkiej mody, mamy swoje tkaniny i rękodzieło, tradycję szycia i własną modę.

*Reklama

I nie chcecie też cudzego spojrzenia.

Afrykę Subsaharyjską zna się głównie z fotografii wykonanych przez ludzi odwiedzających ten kontynent. Przybyszy z zewnątrz, dla których aparat fotograficzny był nieodłącznym towarzyszem wypraw kolonialnych, wycieczek turystycznych i misji humanitarnych. Region prezentowano jako egzotyczną, sielankową krainę – albo skrajnie odwrotnie, w stylu interwencyjnej dokumentacji straszliwego jądra ciemności. Nie było tam realności, tylko fantazje. A na „Afrotopiach” przedstawiamy dzieła 18 artystek i artystów, którzy mieszkają tam teraz i na rozmaite sposoby szukają swojej tożsamości i seksualności, pytając na przykład o role płci.

Dziękujemy!
( Rozmowa ) ( Joanna Ruszczyk )

Czy można spędzać czas w kuchni. Mieszkania w PRL-u

To problematyczny temat?

Kenia jest krajem postkolonialnym, a znaczącą częścią kolonizacji była też chrystianizacja. To patriarchalny kraj. Ale nie zawsze tak było, jest więc na czym się oprzeć w dzisiejszej walce o równość – pierwotnie w mojej grupie etnicznej kobiety miały wysoką pozycję społeczną. To kobiety trzymały wspólnotę razem, mężczyźni wychodzili do pracy, one rządziły. Na naszej wystawie jest praca Mbali Dhlamini z RPA, która opowiada o handlu pożądanym barwnikiem – indygo. To kobiety były najważniejsze w tej wymianie handlowej, która obejmowała wiele krajów kontynentu – to one produkowały indygo i je sprzedawały, co dawało im ogromne wpływy, także polityczne.  Pracując nad swoimi fotografiami, Dhlamini wykorzystała zbiory archiwów narodowych Senegalu. Pozostawiła same tekstylia. Tradycyjne stroje, pozbawione koloru na czarno-białych fotografiach, zabarwiła ponownie w odcieniach indygo.

A jak wygląda sytuacja osób queer? Na wystawie są także prace, w których widać kampową, nieheteronormatywną wrażliwość.

Trudno na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie – źle czy dobrze. Na papierze jest bardzo źle – kontakty homoseksualne są nielegalne i grozi za nie kara więzienia do 14 lat. Ale w praktyce, jeśli obracasz się w środowisku miejskim, w klasie średniej, bardziej liberalnej, to możesz sobie bez lęku pozwolić na wyrażanie siebie. Mam wielu przyjaciół, którzy są queer, to także moja wrażliwość. W Polsce działam w społeczności uprawiającej voguing, jestem częścią House of Laboutin, występuję na balach, zdobyłam kilka nagród. Uwielbiam tę płynność ról, kostiumów, to, że mogę zobaczyć siebie w tak wielu odsłonach. To jest wolność. Każdemu dobrze by zrobiło, bez względu na identyfikację i seksualność, żeby chociaż raz wszedł w drag – to uczy, że wszyscy jesteśmy aktorami w teatrze życia społecznego, że chociaż nosimy inne kolory czy maski, to jesteśmy do siebie podobni.

Dziękujemy!

Malawi King, Bez tytułu, 2021-2023
fot. Przemysław Walczak, widok wystawy „Afrotopie” w Państwowym Muzeum Etnograficznym

Jasne, ale nie można zaprzeczyć oczywistym obcościom – wyobrażam sobie na przykład, że podwórko, na którym siedzimy, w Nairobi wyglądałoby zupełnie inaczej.

Przede wszystkim nie byłoby tak cicho! No i ludzie by nas zaczepiali. W Polsce nikt się do nikogo nie odzywa. A ja uwielbiam pogaduchy – na szczęście już przeszkoliłam ludzi w swojej okolicy, rozmawiamy sobie. W Nairobi już pierwszego dnia po twoim przyjeździe ktoś by zagadał, ktoś zaprosił na piwo, ktoś na tańce. Ale ten dystans to tylko część prawdy o Polsce, teraz to wiem. Opowiem Ci krótką historyjkę, która chyba najlepiej zilustruje, że jest nam do siebie bliżej niż się wydaje.

Słucham.

W czasie pandemii robiłam pracę na Warszawę w Budowie z moją koleżanką, Weroniką Wysocką. Pojechałyśmy do jej rodzinnej wioski, na Kaszuby, i tak siedziałyśmy odcięte od świata, tworząc sztukę o relacjach w cyfrowym świecie. Chodziłyśmy po wiosce i pytałyśmy ludzi, jak korzystają z technologii, co myślą o mediach społecznościowych.

Tak poznałam też dziadka Weroniki. I z tym starszym panem odbyłam najgłębszą rozmowę o rasizmie i kolonializmie, jaką możesz sobie wyobrazić. Czułam się widziana, rozumiana, od razu złapał o co mi chodzi, za czym tęsknię, czemu grzebię w folklorze, szukam korzeni. Potakiwał i opowiadał o tym, z czym on musiał się mierzyć jako Kaszub, jakimi uprzedzeniami go obciążano, jak próbowano wyjałowić go z jego kultury, jak młodzi ludzie odkrywają ją teraz na nowo. Może nie użyłby słowa kolonializm, żeby opowiedzieć o tutejszym narzucaniu ludziom norm, ale zrozumiałam, że jego kultura jest tak samo rdzenna, jak moja, mamy podobną wrażliwość, choć wyrażamy ją zupełnie inaczej.

Jaka to wrażliwość?

Widzimy naturę jako partnerkę, czujemy połączenie z jej cyklami, pracujemy z jej darami, łączy nas pragnienie mitu, dekoracji, wspólnoty, przywiązanie do ziemi. I myślę, że to zrozumienie, że kiedyś wszyscy byliśmy gdzieś rdzenni, że pochodzimy z jakiegoś miejsca, dźwięku, zapachu, koloru, to jest właśnie myśl zdekolonizowana, która szuka prawdy doświadczenia.

Przestałam się wstydzić, że fizycznie boli mnie za każdym razem, kiedy widzę jak ścinane jest drzewo, że wierzę w świat duchów i przodków. Możemy sobie żyć w tej naszej postmodernistycznej, postkolonialnej erze, zglobalizowanych kontaktów, języka angielskiego i tym podobne, ale to musi być zrównoważone poczuciem uziemienia, dosłownie. Gdzie jest twoja ziemia? Gdzie twoi ludzie, przodkowie? Opowiedz mi.

Myślę, że taki dialog może nas uratować zarówno przed samotnością i poczuciem bezsensu, jaki i przed rasizmem.

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.