Rodzaje izolacji. Rozmowa z Tess Gunty

Agnieszka Budnik
literatura
wywiad
9.01.2025
9 min. czytania

Wiarę mojej matki napędzały znaki, cuda i wizje, wobec czego moje dzieciństwo było pełne wiedzy o świętych i objawieniach. Agnieszka Budnik rozmawia z autorką książki „Królikarnia” Tess Gunty.

Twoja powieść niedawno ukazała się w Polsce pod tytułem Królikarnia. Opowiadasz w niej o losach miasta leżącego w amerykańskim Pasie Rdzy. Takich miejsc z przemysłową przeszłością nie trzeba szukać daleko – również w Polsce borykamy się ze skutkami transformacji postindustrialnej.

Dorastałam w South Bend w stanie Indiana, mieście o niemal identycznej historii. Tego rodzaju postindustrialne narracje rozwijają się wszędzie tam, gdzie dotarł przemysł. Chciałam zbadać konsekwencje prowadzenia gospodarki wydobywczej – co się dzieje, gdy całe miasto zostaje wydrążone, wyciśnięte do cna. Przez wiele lat czułam się prześladowana tą ekonomiczną przeszłością. Wiele miejsc w regionie, z którego pochodzę, zostały zaniedbane i zapomniane. Miałam nadzieję, że uda mi się opowiedzieć o tym przedziwnym uczuciu nawiedzenia, które towarzyszyło mi od dawna.

Nie mogę pozbyć się wrażenia, że w Królikarni z jednej strony pokazujesz nam upadek pewnej utopii, a z drugiej: dystopijną przyszłość, która może połknąć kolejne miasta, będące dziś świetnie prosperującymi ośrodkami. 

Nie wiem, czy w historii amerykańskiego Pasa Rdzy kiedykolwiek istniały miasta-utopie. Z całą pewnością niektórzy je za takie uważali, ale nawet w najbardziej dostatnich czasach nie miałam poczucia, że żyję w miejscu równości i dobrobytu dostępnych dla wszystkich. W trakcie pisania rzeczywiście fascynowały mnie ruchy utopijne, dopiero co przeczytałam książkę o takich społecznościach, które istniały między pierwszą a drugą wojną światową. Ciekawe jest przede wszystkim to, że powstają w okresie dużej niestabilności, niezależnie od tego, czy mowa o wojnie czy innym rodzaju globalnej przemocy. Poza tym termin utopii nie przyszedłby mi do głowy, by opisać jakąkolwiek wizję zrodzoną w Ameryce, bo przecież ta została ufundowana na ludobójstwie i niewolnictwie.

Sama Królikarnia – monstrualne wręcz osiedle – przypomina inne, przeludnione i wciąż rozrastające się kompleksy budynków mieszkalnych w Hongkongu czy innych azjatyckich miast. Pokazujesz, że fizyczna bliskość i mała przestrzeń wcale nie działają na korzyść relacji sąsiedzkich. 

Wiele miejsc, do których podróżowałam, kładzie nacisk na kontakty społeczne w znacznie bardziej holistyczny sposób niż współczesna Ameryka. Po II wojnie światowej nastąpił tu bowiem boom na przedmieścia. Stawiano na rodzinę nuklearną jako podstawową jednostkę społeczną, następowała desegregacja rasowa. W latach 50. i 60. przestano inwestować w suburbia, bo doszło do ruchu, który nazywamy ucieczką białych. Współczesny amerykański system ekonomiczny zmusza coraz młodszych ludzi do częstych przeprowadzek. Sama wyjechałam, by studiować we Francji. Opuszczanie rodzinnego miasta stało się powszechne, zwłaszcza w obliczu recesji.

Jednym z powodów, dla których chciałam osadzić tę powieść w budynku, było to, że ów rodzaj alienacji od najbliższego otoczenia wywiera ogromną presję na inne więzi z ludźmi wokół nas. W tamtym czasie mieszkałam w bardzo starym bloku na Brooklynie, w którym było wyjątkowo wielu mieszkańców. Słyszałam wszystko, co działo się wokół, a mimo to nie znałam nikogo. Podobnie w moim rodzinnym mieście. W Królikarni sprawdzam, co dzieje się ze społecznością, której mieszkańcy są osieroceni i w sensie dosłownym, i w sensie ekonomicznym. A poza tym – co się stanie, jeśli ich izolacja zostanie przerwana siłą?

Tess Gunty, fot. Lauren Alexandra

Budynek królikarni przypomina więzienie: mamy jednostki, piętra, mieszkania, albo oznaczenia pięter jako C4, C2. 

Z pewnością myślałam o tej dziwnej kombinacji nadzoru i izolacji. Wraca do mnie wspomnienie tamtego budynku na Brooklynie, gdzie brakuje prywatności, jest bardzo niewiele barier między poszczególnymi życiami. A jednocześnie panuje ekstremalne poczucie izolacji. Tak naprawdę nie wiesz, co dzieje się nad i pod tobą.

Porozmawiajmy o Blandine, głównej bohaterce, i jej podróży. Dziewczyna poszukuje transcendencji – pragnie opuścić swoje ciało, interesuje się praktykami chrześcijańskich mistyczek. Przypomina świętą w sprofanowanym środowisku. To ucieczka? Bunt? Sposób przetrwania?

Kiedy tworzyłam Blandine, była kimś, kto wycofuje się do strefy komfortu. Jej pragnienie transcendencji było reakcją na naruszenie granic w młodym wieku – po doświadczeniu, które stało się udziałem bohaterki, bardzo trudno znów czuć się bezpiecznie w swoim ciele. Pomyślałam więc o potrzebie opuszczenia ciała jako o reakcji zwierzęcia na poczucie uwięzienia w klatce. A potem, na wyższym poziomie tematycznym, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to jedyna dostępna dla bohaterki forma buntu przeciwko ekonomii wydobywczej. 

Dużo czytałam o mistycznych doświadczeniach, które wywołuje się narkotykami lub medytacją. Jedną spójną rzeczą w tego typu relacjach było zgłaszane przez ludzi poczucie zanikania granic między wszystkim, co dookoła: przedmiotami, czasem, ludźmi, zwierzętami. Stwierdziłam, że to całkiem pouczające w kontekście oporu wobec tego zindywidualizowanego modelu akumulacji amerykańskiego kapitalizmu.

Dlaczego święta Hildegarda z Bingen staje się tak ważną postacią dla bohaterki? Skąd ten mistyczny, katolicki trop?

Najprostsza odpowiedź jest taka, że zostałam wychowana w tej tradycji. Pochodziłam z bardzo katolickiego miasta, które zamieszkiwali niemieccy, irlandzcy i polscy katolicy. Wokół było mnóstwo katolickich kościołów i katolickich szkół. Był tam również katolicki uniwersytet, który przyciągał wielu katolickich myślicieli. Moja mama była w klasztorze, gdy miała 20 lat, a mój tata poważnie rozważał wstąpienie do seminarium. Ich wiara naprawdę przenikała wszystko w moim życiu. Wyznawali zupełnie inny rodzaj katolicyzmu – o wiele bardziej postępowy, zorientowany na sprawiedliwość społeczną – niż ten, który był praktykowany wokół mnie. Wiarę mojej matki napędzały znaki, cuda i wizje, wobec czego moje dzieciństwo było pełne wiedzy o świętych i objawieniach. Szczególnie pociągały mnie historie mistyczek, ponieważ brakowało mi kobiecych postaci: to bardzo patriarchalna religia. Te kobiety miały kontrolę nad swoim życiem. Wiele z nich poszło do klasztorów, aby kontynuować edukację lub uciec przed przymusowym małżeństwem i macierzyństwem, ale wydawało mi się, że nawet ludzie Kościoła się ich boją. Pociągała mnie ich nadprzyrodzona moc: sposób, w jaki były w stanie domagać się sprawczości w świecie, który był tak jaskrawo, radykalnie zaprojektowany, by je kontrolować. 

A Hildegarda? Utkwiła mi w pamięci, ponieważ nawet wśród mistyczek wyróżniała się niezwykłą pewnością siebie. Była asertywna, przepełniała ją ciekawość, a także bardzo przenikliwy polityczny spryt. Kiedy zaczęłam czytać jej prace, byłam po prostu oczarowana.

Dużo się dowiadujemy o Hildegardzie, a do tego obserwujemy przemianę Blandine. Świadomie pisałaś w feministycznym tonie?

Na całym świecie pojawia się coraz więcej przywódców-demagogów w typie macho. Trump w Ameryce, Bolsonaro w Brazylii, a gdyby spojrzeć szerzej – są Putin, Kim Dzong Un, Boris Johnson. Na fali jest szczególny rodzaj męskości, stawiający na podporządkowanie i dominację. Zauważyłam to mniej więcej wtedy, gdy Trump został wybrany na prezydenta Stanów po raz pierwszy. Co ciekawe, rynek został wówczas zalany przez literaturę o czarownicach. Ludzie znów zaczęli się interesować czasami, w których kobiety były radykalnie prześladowane, a jednak zachowywały niezwykłą siłę. Być może szukali tej samej siły, by odnaleźć się w naszym współczesnym świecie.

Właśnie wtedy zaczęłam pisać Królikarnię. Zainteresowałam się mistyczkami, bo uosabiały silny opór wobec niewyobrażalnego seksizmu. Feministyczne myślenie jest dla mnie tak naturalne, że nie wyobrażam sobie napisania książki, która nie zajmowałaby się genderowymi aspektami władzy. W mojej powieści przyglądam się socjalizacji męskości, a konkretnie – socjalizacją brutalnej męskości. 

Wiele postaci w powieści jest niewidocznych dla wszystkich spoza wspólnoty. Czy Królikarnia jest dla ciebie sposobem na ukazanie własnego zaangażowania społecznego?

Tak, chciałam zająć się ludźmi, którzy są niewidoczni w mojej własnej społeczności. Cały kraj o nich zapomina. Miejsce, z którego pochodzę, jest zwykle pomijane w amerykańskiej wyobraźni. W większości moich tekstów tak naprawdę pociągali mnie ci ludzie, a także napięcie między pamięcią i niepamięcią. Widać to szczególnie w przypadku Blandine: czuje się bardzo widoczna, ponieważ otrzymuje cały ten rodzaj zseksualizowanej uwagi, ale wciąż jest radykalnie pomijana, jak sądzę, jako istota ludzka. Jak można czuć się naprawdę, naprawdę widocznym, a jednocześnie całkowicie niewidocznym? 

Dziś popularne jest upieranie się, że fikcja nie służy wysuwaniu argumentów, że to nie jest eseistyka albo pamflet. Fikcja rzeczywiście staje się zła, jeśli zamienia się w czystą dydaktykę, ale wydaje mi się, że już sam temat jest działaniem nacechowanym politycznie. Dlatego zawsze staram się sprawić, by moi bohaterowie byli bardzo realni i ludzcy. Nie oznacza to jednak, że ci ludzie są święci lub doskonali.

Poruszmy jeszcze kwestię warsztatową. Czy pracując nad Królikarnią, wróciłaś do rozmów z ludźmi z przeszłości? Czerpiesz z materiałów zebranych w reporterski sposób?

Chciałam sfabularyzować Królikarnię, bo czułabym się zbyt przywiązana do faktów z własnego życia, gdybym nie opisała tego świata w formie fikcji. Jednym ze sposobów było, jak wspomniałaś, czerpanie z pamięci. Prowadziłam research nad takimi zagadnieniami, jak historia danej marki samochodowej lub przeszłość różnych miast w regionie. 

Kiedy miałam 17 lat, pracowałam w piekarni, która miała swoje stoisko na targu. Byłam tam przez większość lata i zimy, kiedy wracałam ze studiów. Ludzie zatrzymywali się i rozmawiali godzinami, opowiadając historie swojego życia. Tamten targ był niezwykły, bo skupiał ludzi ze wszystkich grup demograficznych. I myślę, że tamci ludzie, którzy przystawali, by ze mną porozmawiać, byli po prostu samotni. Słyszę ich niemal jak ścieżkę dźwiękową grającą w mojej głowie podczas pisania, ale żadna z ich opowieści nie została powtórzona w Królikarni. Przy non-fiction czułabym, że naruszam intymność osób, które naprawdę znałam, ale starałam się do powieści przenieść wrażenia i uczucia, które mi towarzyszyły, gdy ich słuchałam.