Polska prowincja w fotografii. Rozmowa z Jacentym Dędkiem
Nikogo nie interesuje dziś perspektywa przeciętnego człowieka. Jest zbyt zwyczajna. My, ludzie ze średnich miast czy mniejszych ośrodków, dla wielkiego kapitału jesteśmy rynkiem zbytu, a dla twórców kultury jedynie widownią lub okolicznościowym tematem.
Rozmowa z Jacentym Dędkiem, dokumentalistą, współautorem (wraz z żoną Katarzyną) projektu fotograficznego „Portret Prowincji” oraz bardzo osobistego „Credo”.
Kiedy spotkałem się po raz pierwszy z twoim projektem „Portret prowincji”, miałem w głowie zdjęcia reportaży z „ Gazety Wyborczej” z lat 90., gdzie czarno-białe kadry pokazywały smutną, biedną Polskę. Twoje zdjęcia też są czarno-białe, a jednak jest w nich miejsce na radość, bliskość albo surrealizm. Czy twój projekt miał być takim kontrapunktem dla pewnego schematycznego przedstawiania Polski nie-wielkomiejskiej?
Miałem, oczywiście, w głowie jakiś gazetowy obraz Polski małomiasteczkowej, ale nie wiem, czy użyłbym wtedy słowa kontrapunkt. Po prostu miałem poczucie, że nikogo w tych gazetach i telewizjach nie interesuje perspektywa „zwykłego” człowieka, taka od środka. Z tego braku wziął się cykl „portretprowincji.pl”, choć nie tylko z niego.
Razem z moją żoną Kasią, która jest współautorką „Portretu Prowincji” – wymyśliła go ze mną i zbierała opowieści bohaterów – zauważyliśmy, że Polska małych miejscowości po 2004 roku zaczęła się dynamicznie zmieniać. Dzięki wejściu do Unii pojawiły się pieniądze, poprawiła infrastruktura. Ale w mediach i w fotografii prasowej zupełnie nie było widać skali tego zjawiska. Pierwsza myśl o zrobieniu takiego dokumentu pojawiła się właśnie w czasie naszego wstępowania do UE, ale nie zajęliśmy się tym, bo robiłem wtedy jeszcze sporo zdjęć dla kolorowych magazynów. Aż przyszedł kryzys w latach 2008–2010.
I, jak rozumiem, redakcje obcięły budżety.
Obcinanie budżetów zaczęło się wcześniej, w momencie upowszechnienia się aparatów cyfrowych, ale tak, te lata były dla nas trudne, nie miałem wtedy zleceń. Pomyśleliśmy, że to jest może okazja, żeby wrócić do tego naszego osobistego projektu. Zawsze inspirowała mnie fotografia amerykańska z lat 30. XX wieku i wcześniejsza: dziewiętnastowieczna, rzemieślnicza. Byłem pod wrażeniem pracy amerykańskich fotografów, Walkera Evansa, Dorothei Lange. Chciałem wrócić do portretu, więc uznałem, że zrobię to dużym formatem, na negatywach.
Jakie to ma znaczenie? Chodzi o to, że wtedy nie ma łapania ludzi i miejsc znienacka, jak w tak zwanej street photography?
Użycie dużego formatu sprawia, że pracuje się wolniej, praca ma charakter odświętny. Trzeba przygotować aparat, ustawić parametry i tak dalej. Więc kiedy jedna osoba ustawia sprzęt, druga ma czas na rozmowę, a rozmowa zbliża.
Zaczęliśmy naszą pracę, nie będąc już młodymi ludźmi. Przeżyliśmy sporo trudnych momentów w życiu, byliśmy kompletnie bez pieniędzy i myślę, że doświadczaliśmy podobnych emocji i stanów, co nasi bohaterowie. Więc te szczere relacje wynikają z dobrego porozumienia z naszymi rozmówcami. Wtedy nikt tych ludzi nie chciał słuchać. Uznaliśmy, że postaramy się mówić trochę w ich imieniu, a trochę w naszym własnym. Co ciekawe, wtedy, czyli po 2007 roku, media były pełne innych opowieści – o Polakach, którzy wyjechali za granicę i tam osiągnęli sukces.
Czytaj też: Artysta z Kurdystanu fotografuje nieobecność
Pamiętam ten czas. Ale warunkiem sukcesu było właśnie opuszczenie kraju.
Pojawiło się pojęcie „zielonej wyspy” odnośnie do polskiej gospodarki. Bardzo chętnie przedstawiano przykłady ludzi, którym się udało, ogólnie było super i taki obraz sprzedawano w mediach, ale co mieli zrobić ci, którzy zostali w kraju? Wtedy chyba nikt nie szukał odpowiedzi na to pytanie. Pod koniec 2010 roku niektóre sprawy nam się ułożyły (choć na krótko) – po finansowo kiepskim okresie dostaliśmy stypendium ministerialne na rozpoczęcie tego cyklu. Ale trwało tylko pół roku, pozostałe sześć lat pracowaliśmy za własne, z trudem zarabiane pieniądze. Niełatwo było skończyć zbieranie materiałów przez te bliskie spotkania, przez osobiste historie ludzi, którzy wpuszczali nas w swoje życie. Było w tym dużo emocji. One nas napędzały, żeby robić to dalej.
A co było największą trudnością w tym projekcie? Co decydowało o tym, jakie zdjęcia wejdą do książki – estetyka czy dobre opowieści? Katarzyna zrobiła tutaj doskonałą robotę reporterską.
Mieliśmy jedno podstawowe kryterium – odwiedzaliśmy tylko miejscowości liczące do 30 000 mieszkańców. W latach 2011–2017 byliśmy łącznie w ponad 600 miejscowościach, a w 421 miejscach wykonywałem fotografie. Wszystko skrupulatnie notowałem. I pamiętam, że kiedy próbowaliśmy „Portretem prowincji” zainteresować „Duży Format”, poproszono nas, by dać tylko pozytywne historie.
Żartujesz.
Nie, ale bardzo się zdziwiliśmy. A wracając do tej selekcji… zależało nam, by wyzbyć się myślenia stereotypem. Im dłużej jeździliśmy, tym oczywistsze dla nas było, że Polska lokalna jest zawieszona między PRL-em a współczesnością, że ta współczesność dociera tam znacznie później niż do Warszawy, Poznania czy Krakowa. Byliśmy zatem brutalni wobec naszej pracy i uznaliśmy, że ostatecznie wybieramy zdjęcia, które mówią o czymś istotnym lub uniwersalnym dla ludzkiego życia. To było trudne. Estetyka jako kryterium jest zbyt banalna. Liczy się historia tak rozpięta w kompozycji, żeby działała na emocje i skłaniała do refleksji.
Projekt „Credo” rozwijał się równolegle z „Portretem prowincji” czy jeden wynika z drugiego?
Na pewno są ze sobą powiązane. Impulsem do działania była śmierć Maćka, mojego kuzyna, jego historia i losy naszej rodziny. Ale rzeczywiście, metody pracy były podobne do tych, które zastosowałem w „Portrecie Prowincji”, łącznie z technicznymi – jak wielki format. To kolejny duży projekt dokumentalny i, co ważne, część materiału również powstała dzięki stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
We wstępie piszesz o tożsamości ludzi z Częstochowy. Co składa się na tę częstochowską tożsamość? Jest w niej miejsce na taką robotniczą, poprzemysłową identyfikację, czy miasto wciąż jest w cieniu Jasnej Góry?
Nie jest w cieniu, nigdy nie było. Jasna Góra to osobny byt. Częstochowa – tak jak mówisz – była w PRL-u sporym przemysłowym miastem, żyjącym swoim rytmem. Po części ten rytm wyznaczała zmianowość dużych firm. W dobrych czasach, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, nasza huta zatrudniała około 13 000 osób, kilka innych zakładów – po 2 lub 3 tysiące. Moja mama na przykład pracowała w Polnamie, zakładzie szyjącym namioty i plandeki. Dziś tej robotniczej Częstochowy nie ma. I chyba dla mieszkańców, szczególnie młodszych, przemysłowa czy poprzemysłowa tożsamość już nie ma dużego znaczenia. Poza tym „Credo” to rzecz o uniwersalnych i ważnych sprawach, a historia o Częstochowie nie musi być tak postrzegana. To opowieść o własnym miejscu człowieka, o odrębnych drogach życiowych, przestrzeni i wreszcie o ludziach – to wszystko nas w jakiś sposób kształtuje. Niezależnie skąd się pochodzi, każdy ma takie swoje miejsca. Zależało mi na tym, żeby ten bliski świat docenić i ocalić przez fotografię. Jest w tym cyklu namysł nad upływem czasu, pamięcią i tym, co nas łączy. Ale mówi też o odrębności i indywidualności.
Nie masz wrażenia, że takie miasta jak Częstochowa – za duże, by upaść, za małe, by stać się polską Doliną Krzemową, jak Wrocław czy Kraków, zostały zapomniane w narracji o Polsce? Albo Warszawa i pięć dużych miast, albo małe miasteczka i PGR-y – media wolą interesować się skrajnościami.
Nikogo nie interesuje dziś perspektywa przeciętnego człowieka. Jest zbyt zwyczajna. My, ludzie ze średnich miast czy mniejszych ośrodków, dla wielkiego kapitału jesteśmy rynkiem zbytu, a dla twórców kultury jedynie widownią lub okolicznościowym tematem. Bo kulturę robią w wielkich miastach środowiska zainteresowane głównie sobą. Powinniśmy kupować książki czy płyty, ale co dla nas jest ważne, o czym myślimy, to przecież bez znaczenia.
A czy ty w Częstochowie jesteś w stanie żyć z fotografii?
Zawodowo zajmuję się fotografią użytkową, nie żyję z dokumentu, to jest moje czasochłonne i niezbyt tanie hobby, choć bardzo chciałbym dzięki niemu funkcjonować. Fotografia jest dla mnie sposobem na opowiadanie o ważnych sprawach, istotnych również społecznie.
Myślałeś o założeniu patronite’a?
Nie, bo to wymaga dużej energii wkładanej w promocję, dbanie, zabieganie, proszenie. Ja nie bardzo umiem to robić. Wolę tę energię poświęcić na zdjęcia i starać się zarobić pieniądze w inny sposób. Oczywiście, mam stronę i profil na Instagramie, ale wiem, że materiały bardziej refleksyjne i mniej spektakularne przegrywają na starcie w tej pogoni za instagramową popularnością.
Kultura obowiązkowa 16–22 września
Rybnik Foto Festival, „Porażka rozumu” Pawła Kowalewskiego w Radomiu i „Referencje sztuki” w Krakowie. Do tego Jesienne Targi Książki w Warszawie i festiwale Digital Cultures i ...
czytaj więcej ->Mieć dzieci i nienawidzić dzieci. Rozmowa wokół książki „Zakaz gry w piłkę” [podcast]
Wiśniewski twierdzi że „Zakaz gry w piłkę” jest zachętą do rozmowy o polskiej dzieciofobii, a Peresada – że książka nie spełnia tego wymagania. Przede wszystkim nie ma w niej od...
czytaj więcej ->I taki to był tydzień w kulturze. FEST i Fyre Festival – zmartwychwstanie
FEST Festival deklaruje pełną transparentność. Na stronie umieścił nawet licznik sprzedanych biletów aktualizowany w czasie rzeczywistym. Tylko chyba znów nie zdążył poinformowa...
czytaj więcej ->