Czy shoegaze może być polityczny? Zespół DIIV
( 17.07.2024 )
DIIV na swojej nowej płycie „Frog In Boiling Water” zastanawia się, czy widzimy, że świat coraz bardziej parzy – a jednocześnie wchodzi w być może najgorętszy okres kariery.
Żaba wrzucona do gorącej wody szybko z niej wyskoczy, ale jeśli podkręcać temperaturę stopniowo, nawet nie zauważy, kiedy dała się ugotować. Amerykański zespół DIIV na swojej nowej płycie „Frog In Boiling Water” zastanawia się, czy widzimy, że świat coraz bardziej parzy – a jednocześnie wchodzi w być może najgorętszy okres kariery. Bo shoegaze wrócił, a DIIV są beneficjentami tego niespodziewanego revivalu.
Równie niespodziewany jak renesans podgatunku alternatywnego rocka z przełomu lat 80. i 90. jest zresztą powrót samego DIIV, zwłaszcza w tak nieskazitelnej kondycji jak ta, którą prezentują na nowym albumie. Najprościej rzecz ujmując, tego zespołu już dawno mogło nie być. Nałogi, odwołane koncerty, chaos. Lider DIIV, Zachary Cole Smith, dziesięć lat temu został aresztowany za posiadanie narkotyków i jazdę pod wpływem. Ostatecznie skończyło się na zasądzonym odwyku, ale to był dopiero początek długiego procesu zdrowienia. W pierwszych latach działalności grupy Smith potrafił w trakcie koncertu wpadać w histerię, płakać, a za kulisami snuł obsesyjne opowieści o dwóch ulubionych muzykach.
Jednym był Kurt Cobain, najważniejsza postać w muzyce gitarowej lat 90., ale i heroinista, który zmarł od samobójczego strzału w głowę. Zresztą nazwa zespołu DIIV pochodzi od tytułu piosenki „Dive” Nirvany. Drugim muzycznym bogiem Cole’a był Elliott Smith, ikona indie folku i lo-fi, roztrzęsiony melancholik uzależniony od alkoholu i narkotyków, który zmarł, zadając sobie dwa ciosy nożem w klatkę piersiową. Cole Smith niepokojąco romantyzował dramaty swoich idoli, a biorąc pod uwagę fakt, że sam był uzależniony, strach, że podzieli ich los, bywał uzasadniony. Dziś, trzeźwy i pozbierany, stoi na czele zupełnie innego zespołu.
DIIV, fot. yellowsmilingball
Choć DIIV nie tracą punkowego ducha, wciąż działają na przekór regułom rynku. Pracują nad płytami powoli: od premiery poprzedniego długogrającego wydawnictwa zespołu minęło pięć lat. To dużo w czasach, gdy o być albo nie być muzyki decyduje kapryśny algorytm, a serwisy streamingowe faworyzują artystów nadgorliwych i ekspansywnych. Dodam, że nowojorczycy na „Frog In Boiling Water” wyraźnie się radykalizują. O ile wcześniej korzystali z różnych estetyk – zdarzał się krautrock, zdarzał się grunge – o tyle na nowej płycie okopują się w tym nabożnie traktowanym, wpływowym, ale jednak marginesie rockowego uniwersum. DIIV w 2024 roku grają shoegaze, muzykę nieruchomych, wgapionych w podłogę gitarzystów. I paradoksalnie wredny algorytm bardzo im dziś sprzyja.
Och, to wszystko przez kapitalizm
Shoegaze jest muzyką paradoksów. Gęsty od jazgotliwych, dysonansowych gitar, obezwładnia swoim ciężarem, choć w tym rozlanym hałasie jest tyleż samo mroku, co lekkości. Sprawia wrażenie muzyki niechlujnej, bałaganiarskiej, ale jest konsekwencją niezwykle inteligentnego i innowacyjnego podejścia do instrumentu, bo pionierzy gatunku używali gitar w sposób, w jaki nie robił tego nikt przed nimi. I nie gapili się na buty, a na rozstawione na scenie efekty gitarowe, których używali z rozmysłem i precyzją, nawet jeśli wyglądali na nonszalanckich punkowców.
Na „Frog In Boiling Water” udało się uchwycić specyfikę gatunku, ten tłumiony hałas – moc i subtelności, abstrakcję i konkret. To zdecydowanie najlepsza płyta w dotychczasowej dyskografii zespołu, na pewno najbardziej polityczna. „Album przygląda się postkapitalistycznej dystopii z różnych perspektyw. Od utraty tożsamości w internecie, przez potrzebę nadania naszemu życiu sensu, po poszukiwania wyjaśnienia, dlaczego to nasze życie jest tak okropne. Ale bez uproszczonych analiz w rodzaju, och, to wszystko przez kapitalizm” – mówił Cole Smith w niedawnej rozmowie z magazynem „The Interview”. Jasne, to nie pierwsza płyta w historii DIIV, na której zespół odwołuje się do shoegaze, bo przesterowane gitary pojawiały się u nich od zawsze, a w albumie „Deceiver” z 2019 roku (powstałym w hołdzie dla „Loveless” My Bloody Valentine, biblii gatunku), były wręcz fundamentalne, ale tam wchodzą w sojusz z niepokojącą, postpunkową sekcją rytmiczną albo zaczynają brzmieć grunge’owo. I tak, to prawda, że już wcześniej Cole Smith podejmował tematy uzależnienia czy depresji, a „Deceiver” był brutalnie szczerym zapisem prywatnej drogi ku odkupieniu. Jednak dopiero „Frog In Boiling Water” jest dojrzałą płytą, imponująco spójną w formie i treści, gdzie zespół elokwentnie rozwija wątki podejmowane na poprzednich albumach. „Deceiver” był prywatny, „Frog In Boiling Water” jest publiczny. Na poprzednim albumie Cole Smith egzorcyzmował się z osobistych demonów, na nowej płycie domaga się kolektywnej terapii, pisząc o społeczeństwie uwikłanym w opresyjne, kapitalistyczne mechanizmy. Choroby jednostki – nałogi, kryzysy psychiczne – są tu objawem chorującego systemu, w dodatku tak doświadczonego w stosowaniu przemocy, że jego ofiary sukcesywnie znieczulają się na zadawane im ciosy. Jak żaba w coraz cieplejszej wodzie.
Frog In Boiling Water
Oczytani hipsterzy, sztuczna inteligencja i Fred Durst
Choć na „Frog In Boiling Water” słychać przede wszystkim inspiracje dorobkiem takich zespołów jak My Bloody Valentine czy Slowdive, Cole Smith nie zapomina o Nirvanie. Mało tego: nie redukuje, jak większość, Cobaina do roli zagubionego buntownika, ale widzi i docenia jego poczucie humoru. W końcu Cobain kochał szydzić z bigoterii Ameryki i maczyzmu stadionowego rocka. A DIIV w błyskotliwej akcji promocyjnej drwi z naiwności statystycznego użytkownika internetu i przypomina, że technologia nikogo nie ocali, ale za to może wszystkich okłamać.
Zespół wykorzystał narzędzia sztucznej inteligencji, by wygenerować fikcyjny występ na scenie popularnego telewizyjnego show „Saturday Night Live”, a epizod, który nigdy nie powstał, poprowadził dla DIIV Fred Durst z Limp Bizkit. Już sam dobór gościa jest perwersyjny, bo spotkanie DIIV, oczytanych hipsterów, z Fredem Durstem, synonimem numetalowego obciachu, to jest taki clash światów, który przewrażliwieni fani indie rocka mogą uznać za nieprzyzwoity.
Zespół napisał kilka artykułów o swoim występie, a potem opłacił internetową maszynkę, by wysoko pozycjonowała je w wyszukiwarkach. Wybrali akurat „SNL”, bo jak podkreśla Cole Smith w wywiadzie dla „Interview”, to „bastion neoliberalnej kultury”. „Chcieliśmy pochylić się nad ideą postprawdy i deficytem krytycznej analizy w mediach. Zależało nam, żeby ta kampania promocyjna wyglądała jak najbardziej wiarygodnie” – wyjaśnia muzyk na łamach magazynu. „A dziś możesz publikować fake newsy i opłacać ich wysoką pozycję w wynikach wyszukiwania Google, nie ruszając się z kanapy”. Coś jeszcze? „Naprawdę fascynuje nas koncepcja martwego internetu. Kręci nas myśl, że sieć to skończona przestrzeń, która zapcha się, gdy wypełnisz ją absurdalnymi, wygenerowanymi przez AI kłamstwami. Chcieliśmy dorzucić kilka od siebie, by też mieć swój udział w zabójstwie internetu”. Cole Smith lubi wsadzać kij w szprychy. Swego czasu ze sceny festiwalu SXSW w teksaskim Austin opowiadał zirytowany, że impreza służy wyłącznie pijanym dyrektorom z wytwórni płytowych, którzy uprawiają nieporadny networking gdzieś przy barze, a nie zespołom, zmuszonym grać piętnastominutowe koncerty bez wcześniejszej próby dźwięku. Dziś ci sami dyrektorzy zabijają się o takie zespoły jak DIIV.
DIIV, tour 2024, fot. yellowsmilingball
Shoegaze z TikToka, forma bez treści
Zachary Cole Smith założył DIIV w 2011 roku. Wcześniej grał między innymi na perkusji w świetnej surfrockowej grupie Beach Fossils i pracował jako model dla Saint Laurent, gdy dyrektorem artystycznym domu mody był Hedi Slimane. I już od premiery debiutanckiego albumu „Oshin” (2012) projekt cieszył się sporym zainteresowaniem opiniotwórczych mediów muzycznych, które doceniały eklektyzm płyty – z jednej strony inspirowanej klasyką krautrocka i post punku, a z drugiej dorobkiem malijskiego gitarzysty Baby Salah.
Potencjał wyczuwalny na poprzednich albumach w pełni realizuje się jednak dopiero na „Frog In Boiling Water”, czwartej płycie DIIV. Okoliczności sprzyjają, by zespół poszerzał zasięgi i docierał do nowej publiczności. Spotify donosi o wzmożonym zainteresowaniu muzyką shoegaze. Między listopadem 2022 roku a listopadem 2023 roku liczba odsłuchań wykonawców uprawiających właśnie ten gatunek wzrosła o 50 procent, a passa się utrzymuje. Kultowe zespoły, które budowały tę scenę – My Bloody Valentine, Ride, Lush czy Slowdive – notują wzrosty streamów nawet na poziomie 250 procent. Wiadomo, że więcej niż połowę słuchających stanowią osoby z pokolenia Z, a więc młoda publiczność. Zresztą to Nick Chaplin, basista wspomnianego Slowdive, opowiadał nie tak dawno temu w wywiadzie, że jego nastoletnia córka odkryła muzykę zespołu na TikToku, kompletnie nieświadoma, że współautorem uwielbianego numeru jest jej ojciec.
TikTok napędza ten zaskakujący renesans – stare numery wygrzebane z archiwum robią za tło do TikTokowych postów, a jednocześnie popularność na platformie zdobywają młodzi twórcy i młode twórczynie, publikując autorskie kompozycje utrzymane w tej stylistyce. Wisp, dziewiętnastoletnia muzyczka z San Francisco, biła rekordy wyświetleń, ujawniając kolejne fragmenty swojej piosenki „Your Face”. Bilety na pierwszy koncert dziewczyny sprzedały się w trzydzieści minut, a kontrakt z dużą wytwórnią podpisała, zanim zdążył opublikować drugą piosenkę. Na TikToku zaczęła się też kariera szesnastolatka działającego pod szyldem flyingfish. Jego największy przebój do tej pory odtworzono na Spotify 29 mln razy. Dla bardzo młodej publiczności DIIV są klasykami gatunku i punktem odniesienia z racji stażu, choć przede wszystkim należy oddać zespołowi, że to oni konsekwentnie i efektownie przygotowali grunt pod powrót muzyki shoegaze, od ponad dekady regularnie korzystając z tej estetyki.
DIIV, fot. Anna Hanks
DIIV mają też czelność zmieniać brzmienie shoegaze, w przeciwieństwie do najmłodszego pokolenia autorek i autorów, niewystarczająco zaznajomionego z historią sceny, która zawiązała się w późnych latach 80. w Wielkiej Brytanii. Wrażliwość jej twórców kształtowały produkcje Phila Spectora, autora tak zwanej ściany dźwięku, który przesłodzone, romantyczne piosenki grup dziewczęcych z lat 60. „brudził” zmultiplikowanymi, nałożonymi na siebie ścieżkami instrumentów. Azymut wyznaczały im też eksperymenty Briana Wilsona z The Beach Boys czy debiut The Velvet Underground. W tej muzyce chodziło o teksturę, w której z premedytacją wycofany wokal jest tylko jedną z warstw. Kevin Shields z My Bloody Valentine – geniusz, ale zgrywus – żartował kiedyś, że stworzy ranking najbardziej trafionych prób zdekodowania tekstów z „Loveless”, których nie dało się wyraźnie usłyszeć.
Shoegaze wywołał duże poruszenie, a echa tamtej rewolucji słychać dziś nie tylko w muzyce alternatywnej. Szybko jednak stracił poważanie. Brytyjskie media pisały, że to hermetyczne zjawisko, przeintelektualizowane, tworzone przez odklejonych od rzeczywistości uprzywilejowanych dzieciaków, niewystarczająco komunikatywne, a publiczność zwracała się ku gatunkom opartym na jednoznacznie formułowanym, społecznie i politycznie rezonującym przekazie, jak grunge i britpop. Na „Frog In Boiling Water” DIIV nadają więc treść muzyce, która do tej pory była głównie formą. Tworzą shoegaze z politycznym zacięciem, chcą wywołać refleksję nad powszechną zgodą na funkcjonowanie w systemie, który jest patologiczny i wyniszczający. To oni pozwalają wierzyć, że przed muzyką z przeszłości roztacza się całkiem obiecująca przyszłość.
DIIV
