„Zimna wojna” made in England

„Zimna wojna” made in England

( 17.01.2024 )

Teatralna adaptacja jednego z najbardziej poruszających polskich filmów od pierwszej sceny wywołuje zaskoczenie i zachwyt

Zimną wojnę postanowiono zaadaptować w londyńskim Almeida Theatre. Całość rozpoczyna się tak samo jak w filmie: panuje chaos i buzują emocje, bo trwają przesłuchania do zespołu pieśni i tańca ludowego. Na środku sceny staje Sophie Maria Wojna, młoda, polsko-brytyjska aktorka, ubrana w zubożoną wersję tradycyjnego kostiumu zespołu Mazowsze. Nie jest to sukienka pełna szykownych detali i intensywnych kolorów, lecz biało-czerwony strój, który przypomina widzom, że akcja dzieje się przecież w Polsce.

Następnie zaczyna śpiewać polską pieśń ludową z mocnym, brytyjskim akcentem. Aktorce należy się pełny szacunek: walczy z językowymi wygibasami i daje z siebie sto procent. Ja natomiast próbuję wyłapać wyśpiewywane przez nią wersy piosenki, kompletnie nie rozumiejąc słów w swoim własnym języku. Trochę wstyd, bo zerkam na ludzi wokół i widzę, że są zahipnotyzowani. A ja na samym starcie chichoczę. Zupełnie niepotrzebnie.

To Zimna wojna w nieco przekrzywionym, brytyjskim zwierciadle. Odpowiedzialny za scenariusz Conor McPherson wprowadza sporo elementów humorystycznych i rezygnuje z kilku wątków. Jeśli jednak zaakceptujemy tę konwencję, nasza niechęć prędko przerodzi się w zaciekawienie, a może nawet i podekscytowanie.

Dziękujemy!

Anya Chalotra i Luke Thallon, Cold War fot. Marc Brenner

Zmiany potrzebne od zaraz

Teatralna adaptacja filmu Pawlikowskiego z 2018 roku w naturalny sposób wyniknęła z trzech czynników. Po pierwsze, Polacy są drugą największą mniejszością na Wyspach. Po drugie, Zimna Wojna była nominowana do Oscara, zdobyła wiele nagród i do dziś jawi się jako nasz „współczesny klasyk”. Do tego postawmy sprawę jasno: to po prostu wybitne kino. Z tych samych powodów kontrowersje wokół spektaklu pojawiły się na długo przed jego premierą.

Jak się okazało, Internet od razu wyłapał, że do zespołu pracującego nad adaptacją nie zatrudniono nikogo z Polski. Co więcej, nawet Pawlikowski nie był zaangażowany w powstawanie spektaklu. Nic dziwnego, że kolektyw Centrala na Twitterze podkreślał brak polskich nazwisk. Polski recenzent teatralny, Andrzej Łukowski, również zwracał uwagę na ten sam problem na łamach prestiżowego „The Stage”. Wskazywał, że przy tak dużej liczbie Polaków mieszkających w Anglii, zmiana zdziałałaby wiele dobrego. Jednocześnie jednak podkreślał, że pomimo okoliczności  demograficznych nie oczekuje lepszego traktowania ze strony potencjalnych pracodawców. Trudno nie zgodzić się z Łukowskim: nie ma żadnego odgórnego przymusu, który nakazywałby producentom podporządkowywać się dyrektywom polskich artystów.

*Reklama

Z drugiej strony zaangażowanie osób z Europy Środkowo-Wschodniej (czytaj: odsunięcie Brytyjczyków od projektu) też mogłoby wszcząć lawinę skarg. Populistyczne pisma typu Daily Mail żerują na takich tematach i od razu doszukiwałyby się tu kontekstów politycznych. To błędne koło, ponieważ londyńskie teatry dbają o swoją reputację w mediach. Raczej nie chodzi tu więc o uprzedzenia, lecz komfort i bezpieczne rozwiązania. Instytucje wolą mieć święty spokój i współpracować ze sprawdzonymi nazwiskami, niż liczyć się z negatywną prasą.   

Choć frustracja polskich aktorów i aktorek jest w pełni zrozumiała, sztuka powstała, by promować polską kulturę wśród Brytyjczyków, wobec czego producenci postawili na łatwość przekazu. Podobnie uczynił Ridley Scott, gdy do swoich ostatnich filmów o Włochach (Dom Gucci) i Francuzach (Napoleon) zaangażował anglojęzycznych aktorów. Nihil novi? Być może. Mimo wszystko konsensus w tej sprawie był na wyciągniecie ręki – wystarczyło zatrudnić choć kilku polskich aktorów, aby zróżnicować obsadę spektaklu. Wstawki wokalno-taneczne zyskałyby przy tym na autentyczności, a liczba angielskich performerów, którzy nie otrzymaliby ról, spadłaby do minimum.

Made in England

Poza obejrzeniem spektaklu, wiele o zamiarach twórców dowiemy się z programu. Czytamy, że zależało im na uczciwym podejściu do tematu. Dlatego też polską muzykę konsultowano z zespołem Kapela ze Wsi Warszawa, współpracowano z Instytutem Polski w Londynie, a do pracy nad oryginalnym soundtrackiem zaproszono samego Elvisa Costello. Do tego zgrabnie przetłumaczono część sztandarowych pieśni ludowych, które aktorzy śpiewali już po angielsku (na przykład Hej Sokoły! jako Hey, Falcons!), na scenie odwzorowano „urok” tamtych czasów i w przystępny sposób zaproponowano wprowadzenie do rodzimego folkloru. Niby polska tradycja made in England, ale z szacunkiem do materiału wyjściowego.

W całym tym dyskursie pojawia się jeszcze kwestia pary głównych aktorów – trudno wyobrazić sobie perfekcyjny duet Kot-Kulig w zupełnie nowej odsłonie. Odtwórcy Wiktora, Luke’owi Thallonowi, nie udaje się zagrać z tym samym wdziękiem, co polskiemu aktorowi, ale swoją jowialną prezencją przypomina Andrew Scotta. To wystarcza, aby zdobyć zaufanie widowni. Co ciekawe, jego dziadkowie pochodzą z Polski i był to jeden z kontrargumentów na opisane wcześniej zarzuty.

Dziękujemy!

Anya Chalotra fot. Marc Brenner

Znacznie trudniejszą rolę miała Anya Chalotra (Yennefer z serialowego Wiedźmina), Brytyjka debiutująca na deskach teatru jako Zula. W Zimnej wojnie Chalotra postanowiła udowodnić, że Netflixowy angaż nie był przypadkowy. Przewagą Kulig w filmie było wykształcenie wokalno-estradowe, które pozwoliło jej na subtelne i zmysłowe interpretacje filmowych utworów. Tylko że teatr rządzi się zupełnie innymi prawami: nieczysty śpiew Chalotry nierzadko schodził na drugi plan. Tutaj przede wszystkim liczyły się jej sceniczna charyzma i zaangażowanie.

Dziękujemy!

Joanna Kulig, Zimna Wojna

Jeśli kraść, to tylko z gracją

Od razu nasuwa się pewien klasyczny (i szkodliwy) stereotyp związany z ojczyzną Szekspira. Zgadza się, Brytyjczycy potrafią ukraść pomysł na dzieło, ale, mimo językowych potknięć, robią to z ogromną gracją.

Dziękujemy!
( Film ) ( Recenzja ) ( Agata Pyzik )

Czy „Zabójca” Davida Finchera wymyka się netfliksowym schematom

Bo ta osobliwa wersja Zimnej wojny zwyczajnie wzrusza. Świadczył o tym finał, kiedy na ostatnie pięć minut Almeida Theatre stał się pogrążoną w mroku świątynią ciszy, a widownia namiętnie wyczekiwała zakończenia tej tragicznej love story. Na twarzach widzów obserwowałem głębokie poruszenie, którego zazwyczaj trudno doświadczyć w trakcie podobnych spektakli. Jak się okazuje, pomimo zakorzenienia w meandrach polskiej historii, to wciąż uniwersalna opowieść.

Reżyser, Rupert Goold, zainscenizował zakończenie po mistrzowsku, wyraźnie inspirując się efektem uzyskanym przez Pawlikowskiego w filmie. Na środku sceny postawiono jedynie stojące w oddali pianino i dwójkę stłamszonych kochanków, którzy popełniają samobójstwo, zażywając zabójczą dawkę leków. Tylko pojedynczy promień światła padał na aktorów. Tym samym duszny klimat opuszczonego kościoła został sumiennie odwzorowany, a kameralność Almeidy jedynie pogłębiła uzyskaną aurę. Nie oszukujmy się, jakakolwiek zmiana w zakończeniu wiązałaby się z narażeniem widzów na zawód.

Możliwe, że nigdy nie przestaniemy szydzić z niechlubnej historii brytyjskiego imperializmu. Niemniej nikt nie odbierze Wyspiarzom jednego tytułu: na rynku nie ma lepszych specjalistów od uczciwego poruszania widzów. Oni nawet z byle kliszowej historyjki potrafią zrobić dzieło sztuki. Oszczędny dialog, przemyślany casting, wyważona muzyka (grana przez orkiestrę), sprawne tempo, a w musicalach nawet i sam eksces, rozmach, czy wyzwolenie – to przepis na teatralny sukces.

Zresztą bądźmy szczerzy: historyczne tło Zimnej wojny to abstrakcja dla mieszkańców Londynu, kulturowa ciekawostka. Tutaj liczy się angielskie show! Wystarczy spojrzeć na pozytywne recenzje i ogromne zainteresowanie, jakim cieszy się ten nieszablonowy (jak na londyńskie standardy) projekt. 

Dziękujemy!

Cold War, Almeida Theater fot. Marc Brenner

Nazywanie tej sztuki „triumfem” lub „niezapomnianym doświadczeniem” w żadnym wypadku nie będzie na wyrost. To znakomicie zrealizowana adaptacja, która nie boi się zarówno czerpać z oryginału, jak i zmieniać poszczególne wątki. Na uwagę zasługuje choćby pogłębienie postaci Wiktora. Jego tęsknota za Zulą objawia się częstym sięganiem po butelkę i rozmowami z Aimee, paryską prostytutką, która przypomina mu jego ukochaną. Postać genialnego kompozytora zyskuje na głębi, kiedy dostrzegamy, jaki skutek wywarła na nim decyzja Zuli o powrocie do Polski. Ten sam motyw sprawia, że rola Thallona staje się jeszcze ciekawsza. 

Również i sam dialog został umiejętnie przepisany na potrzebny teatru. Nawet jeśli język angielski chwilami zaburzał zimnowojenną immersję (w końcu akcja dzieje się głównie w Polsce), to atmosfera niepokoju tamtych czasów została starannie odwzorowana. I za to twórcom należą się gromkie brawa.

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.