Reklama

Przesilenie zimowe, reż. Alexander Payne

Zagubiony klasyk. „Przesilenie zimowe”

Igor Kierkosz
film
recenzja
31.01.2024
8 min. czytania

Wszystko wskazuje na to, że nowym świątecznym klasykiem będzie film, który łączy scenerię Lśnienia ze swobodą Mikołajka. Igor Kierkosz recenzuje Przesilenie zimowe

Nawet jeśli każdy jeden film świąteczny próbuje mi wmawiać, że Boże Narodzenie to czas cudów, dopiero tegoroczne Przesilenie zimowe dostarcza realnych dowodów w tej sprawie. Bo czy to nie cud, że w gatunku, którego głównym zadaniem jest afirmacja ludzkiej dobroci i wzbudzanie bezpiecznych wzruszeń, powstaje film dojrzały, cholernie inteligentny, a do tego artystycznie spełniony? Film, który przy rodzinnym stole nie obrazi ani konserwatywnej babci, ani progresywnej kuzynki-kinofilki, a przy tym nie będzie też obrażał ich inteligencji.

Przesilenie zimowe, reż. Alexander Payne

Ostatnio takie cuda mieliśmy chyba w latach czterdziestych, kiedy premierowały filmy w rodzaju Sklepu na rogu ulicy czy To wspaniałe życie, a zapotrzebowanie na eskapistyczne narracje tłumaczyła trwająca właśnie wojna. Po Ernście Lubitschu, Franku Caprze i długo po światowym konflikcie były jeszcze – nie mniej zasadne – próby udowadniania, że w tym całym feel-goodzie chodzi przecież o dobre samopoczucie, nie o wykład z egzystencjalizmu, i ja wcale nie zamierzam się z tym twierdzeniem kłócić.

Tylko że, prosząc o dobre kino przyjemności, wolę jednak dostać film i przyjemny, i dobry, a nie wyłącznie przyjemny. O ile „czystych” feel-goodów mieliśmy w XXI wieku sporo – Mała miss czy Frances Ha to przykłady pierwsze z brzegu, filmografia samego Payne’a też by się załapała – o tyle w działce świątecznej jakoś trudniej o takie filmy. Mimo całej sympatii do Carol czy Małych kobietek nie powiedziałbym, że zimowe premiery z ostatnich dwudziestu lat potrafiły mnie czymkolwiek zaskoczyć.

W przypadku nowego filmu Alexandra Payne’a wrażenie nowości nie bierze się z tego, że reżyser szuka innowacji czy próbuje szokować rzeczami, których w feel-goodowym kinie nigdy nie widziano. Zupełnie na odwrót – Przesilenie zimowe to film nowatorski na tle bieżących produkcji, bo ostentacyjnie przed nowością się broni. Całość rozgrywa się na początku lat siedemdziesiątych, korzysta ze znanych i lubianych motywów ówczesnego kina, nie komunikuje żadnych woke ambicji, nawet alkohol i przemoc na ekranie traktuje, jak na dzisiejsze czasy, dość frywolnie (chociaż nigdy bezmyślnie). Do tego oczywiście brzmi i wygląda jak film z epoki, i mówię to bez żadnej przesady – dźwięk trzeszczy, obraz też, a aktorzy wyglądają, jakby urwali się z Amerykańskiego graffiti Georga Lucasa. Gdyby nie wypowiedzi samego Payne’a, na pewno do dzisiaj byłbym święcie przekonany, że nakręcili Przesilenie… jakąś przedpotopową kamerą. W rzeczywistości użyli zwykłej cyfry, tylko umiejętnie pokolorowali obraz i dodali sztuczne ziarno. Na rzecz iluzji gra tu nawet styl montażu czy durnotki pokroju fontu w napisach.

Tylko po co ten cały teatrzyk – przecież ile byśmy się nie starali, nikt nie uwierzy, że wciąż mamy rok 1970 i że filmowy metamodernizm był tylko złym snem. Parodia to też kiepski trop, wszystko jest tu zbyt na poważnie. Przesilenie zimowe jest ostentacyjnie modernistyczne, ktoś by powiedział – konserwatywne. Nawet nie próbuje wywracać schematów fabularnych, ma klasyczną trzyaktową konstrukcję, prowadzi bohaterów po wydeptanych scenariuszowych ścieżkach. Po prostu zajeżdża hollywoodzką ramotą.

I może w tym tkwi sukces Payne’a, bo zamiast egzorcyzmować starczy vibe, postanawia doprowadzić go do perfekcji. Mógłby być mądralą jak David Fincher w erze Manka – robić sobie z ulubionej epoki kina skansen z Wielkimi Historiami – ale jego podjarka sewentisami jest na to zbyt beztroska. Dlatego bez napinki stawia na sprawdzone rozwiązania, a jego celem jest po prostu przedstawienie zajmującej opowieści. Jak każdą dobrą historię, da się ją streścić w kilku słowach: grupa uczniów jest zmuszona spędzić ferie zimowe z apodyktycznym nauczycielem w szkole dla bogatych dzieciaków, a jeden z nich brata się z wrednym belfrem.

Wyjątkowo cieszy mnie jednoznaczny entuzjazm widzów i widzek wobec pozornie prostego filmu Payne’a. Zwłaszcza że – jak podpowiada nazwa nurtu – feel-good dałoby się łatwo przedobrzyć. Ekipa Przesilenia… zachowuje jednak potrzebny balans i nie gubi się w kompletnie sprzecznych wpływach. Wszystko wskazuje na to, że nowym świątecznym klasykiem będzie bowiem film, który łączy scenerię Lśnienia ze swobodą Mikołajka.

Przesilenie zimowe, reż. Alexander Payne

W końcu mówimy o fabule, w której grupa nieznośnych uczniaków zostaje uziemiona w wiekowym budynku, pośród zimowego krajobrazu jak z filmu Kubricka. Z kolei Giamatti w roli nauczyciela wygląda dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie Rosoła z książek Goscinnego i Sempégo – wełniany sweterek, pucołowata twarz, resztka włosów na głowie; nawet piekli się zupełnie jak tamten. Zresztą jego „oka” odgrywają tu równie dużą rolę jak te u Rosoła, ale to już zostawiam do odkrycia w trakcie seansu.

Mnóstwo przyjemności bierze się tu ze śledzenia porządnie napisanych postaci. Granemu przez Paula Giamattiego (a przy okazji jego imiennikowi) niespełnionemu profesorkowi od greckiego klasycyzmu daleko do cool naukowca z Tamtych dni, tamtych nocy. Prędzej dogadałby się z Zapasiewiczem z Barw ochronnych, chociaż tak serio to najbliżej jest mu do sierżanta Hartmana z Full Metal Jacket. Dość powiedzieć, że największą rozkoszą Paula jest gnojenie – przepraszam – „kształtowanie charakterów” młodzieży niezapowiedzianymi kartkówkami, a stawianie parszywych stopni zwykł kwitować wesołym wygwizdywaniem Wagnerowskiego Cwału Walkirii. Do tego, jak przystało na samca sprzed rewolucji obyczajowej, samotność jest dla niego filozoficznym credo, a cały koncept czułości jakoś mu śmierdzi.

Nic, tylko zrobić z tego progresywną agitkę. Wiecie: symbol twardej męskości ostatecznie wywala się na głupi ryj, za to triumfuje jego nemezis – młody kontestator Angus (Dominic Sessa). Metafora zmierzchu patriarchatu ułożyłaby się samoistnie, tym bardziej że z Sessy i Giamattiego dałoby się zrobić komiksowe przeciwieństwa, wyrysować obu grubaśną kreską i spokojnie czekać na starcie. Nawet jeśli na początku wydaje się, że wszystko idzie dokładnie w taką stronę, to zwykłe przeciąganie liny szybko zamienia się w dużo ciekawszy traktat o godzeniu sprzeczności – i tych międzyludzkich, i całkiem osobistych.

A że Payne dorzuca do tego kotła jeszcze postać Mary (rewelacyjna Da’Vine Joy Randolph), czarnej kucharki w szkole dla bananów, to całość staje się prawdziwym laboratorium klasowych animozji. Wystarczy pomyśleć, jakim przedsięwzięciem było wyedukowanie syna dla Mary, a czym jest obowiązek szkolny dla chłopaczków, którzy ferie spędzają w zagranicznych kurortach narciarskich.

Nawiasem mówiąc, scenariusz Davida Hemingsona znowu komplikuje tutaj sprawę bardziej, niż zakłada hollywoodzka norma – zamiast prostych opozycji daje wgląd w motywacje i oczekiwania każdej z postaci. Pionkami manipuluje się tu nie po to, by zjechać tę czy inną frakcję ekonomiczną, tylko pokazać skomplikowanie całego układu. Bo gdyby obrócić scenariusz w memiczny kompas polityczny, wyszłoby, że te same osoby pasują do kilku przegródek na raz. Zbuntowany białas Angus znajduje punkt styczny ze zmarłym w Wietnamie synem Mary, konserwatywny Paul ma więcej świadomości klasowej niż lewackie dzieciaki – i tak dalej, i tak dalej. Przesilenie… to film o przywilejach, który mimo popytu na motywy eat the rich, do końca zachowuje rozsądek.

Przesilenie zimowe, reż. Alexander Payne

Pokorne wysłuchiwanie racji przemocowego nauczyciela jakoś się zresztą rymuje z tym całym powrotem do zapleśniałych metod filmowania – w obu kontekstach musimy sobie zrewidować, co nazywamy przestarzałym podejściem i dlaczego. Ryzykowna strategia twórcza? No raczej, ale w geście Payne’a nie ma krzty dziaderstwa. Powiedziałbym nawet, że jest bardziej otwarty na rozmowę niż niejeden dumny progresywista. Właśnie dzięki temu dostarcza tak świetnych scen, jak ta w szkolnej stołówce, kiedy okazuje się, że zacofany nauczyciel potrafi być większym feministą niż banda współczesnych dzieciaków.

Oglądając Przesilenie zimowe, łatwo odnieść wrażenie, że to jakiś zagubiony klasyk, który w dniu premiery kończy pięćdziesiąt lat, a przy tym nie jest ani trochę przedawniony. Ten jeden raz pozwolę sobie na słowa, których zazwyczaj unikam, ale tym razem będą chyba wyjątkowo na miejscu: takich filmów już się nie robi.