Reklama

Cyberpunk, to nawet nie jest on: 25 lat „Matrixa”

Jakub Nowak
esej
film
recenzja
26.04.2024
9 min. czytania

Jeśli mamy dziś jakiś problem z Matrix, dotyczy on tego, ile twórcy filmu wzięli z Gibsona i innych cyberpunkowych autorów. A raczej że – mimo szumnych wypowiedzi – skorzystali z konwencji w sposób powierzchowny.

Po co dziś oglądać Matrix? Bo to wyjątkowy, najntisowy artefakt. Wciąż olśniewa i oferuje szczególny rodzaj nostalgii.

Dobrze pamiętam lato 1999 roku, również z powodu Matrixa: pojawił się znikąd i okazał się olbrzymi. Był wtedy, zdawało się, wszędzie i dla każdego. Film w gruncie rzeczy bardzo nerdowski, a zawładnął wyobraźnią normickiej publiczności. Zaczęto mówić Matrixem, a czarno-zielone tapety i wygaszacze ekranu z „cyfrowym deszczem” stały się wszechobecne. Do dziś zresztą stanowią część kulturowego imaginarium przełomu tysiącleci. Oglądany współcześnie Matrix ma ciekawy, podwójny status: jako obraz bardzo najntisowy, ale i już dwudziestopierwszowieczny, otwierający kino popularne – i sztuki wizualne w ogóle – kolejnego millenium.

Fabuła Matrixa odwołuje się do konwencji znanych gatunkowi science-fiction od dekad. Hakerzy-renegaci walczą z komputerowymi programami o wyzwolenie ludzkości, hodowanej w farmach pozyskująch energię potrzebną do funkcjonowania maszyn z ludzkich ciał. Te ostatnie opanowały zniszczoną Ziemię i uwięziły ludzi w matriksie, symulacji świata końca dwudziestego wieku. By wyzwolić ludzkość, bohaterowie stoczą walkę z inteligentnymi programami, próbującymi podtrzymać iluzję matriksa. To prosta historia, równie niewyrafinowana co ekspresja aktorska Keanu Reevesa, grającego Neo, główną postać w filmie. 

W trakcie seansu to jednak nie przeszkadza, siłą Matrixa jest forma, nie treść. Fabuła jest opowiedziana z kapitalną znajomością popkulturowych konwencji: choreografia walk wzięta z kina kung-fu, strzelanin – z anime, są elementy kina noir, industrialno-gotycki styl historii o hakerach, czy lo-fi science-fiction nawiązujące do klaustrofobicznych, uwalanych smarem przestrzeni statku Nostromo z Obcego. To wszystko złożyło się na jeden z największych filmów końca wieku, zdobywcę czterech „technicznych” Oscarów i jednocześnie jedno z największych widowisk SF w historii, z trzema sequelami i antologią animowanych krótkich metraży.

Z narracyjnego punktu widzenia Matrix to kino tajemnicy, które oferuje mało satysfakcjonujące rozstrzygnięcie, a fabule zdarza się potykać o kolejne nielogiczności. Kolejny paradoks: nie przeszkadzało to nerdom, którzy film pokochali. Matrix był produktem sprytnie skrojonym pod ich gust, sięgnął po cyberpunkowy swag i figurę hakera w skórzanym płaszczu i ciemnych okularach, a tego ostatniego umieścił w nocnym klubie, gdzie handluje się nielegalnym softem jak dragami przy dźwiękach industrialnego rocka. Wyliczam to wszystko z czułością, bo rekwizyty zaprojektowano jakby dla mnie: na Matrix poszedłem w czasach liceum, czytałem wtedy Nową Fantastykę, znałem Ghost in the Shell i słuchałem Ministry i Deftones, których muzyka pojawia się w filmie. Matrix miał mnie uwieść, a zamiast tego – rozjebał mnie, tak jak twórcy rozjebali helikopter o fasadę biurowca w jednej z najbardziej efektowych scen filmu. Oczywiście, tuż po premierze trafiali się elitaryści marudzący, że film kopiuje patenty z anime Mamoru Oshii, lecz większość nerdów kupiła Matrix jako kino – wreszcie! – prawdziwie cyberpunkowe.

W latach dziewięćdziesiątych robiono filmy w tej konwencji, lecz były one z reguły zgrzebne lub artystycznie przeciętne. Ghost in the Shell był wielki, ale animowany, a aktorskie kino biorące się za tematy cyberpunkowe ostrożnie dawkowało elementy konwencji (Strange Days Kathryn Bigelow czy Davida Cronenberga odczytanie powieści Crash J. G. Ballarda). Z kolei filmy mocniej zanurzone w estetyce science-fiction, jak Kosiarz umysłów czy Johnny Mnemonic (ekranizacje opowiadań, kolejno, Stephena Kinga i Williama Gibsona), nie proponowały tak wnikliwych rozpoznań, jak dzieło Mamoru Oshii, a ich twórcom brakowało budżetu i artystycznego błysku. W rezultacie powstały filmy interesujące z kulturoznawczego punktu widzenia, lecz zawierające kurioza typu kosiarka do trawy w szczęce cyfrowego mesjasza, która kosi zwoje mózgowe przemocowego rednecka.

Bracia Wachowscy (dziś siostry, obie po tranzycji) wjechali w ten ugór na pełnej i cali na czarno-zielono, z grubszym portfelem i wyczuciem konwencji, które kserowali. Matrix wydawał się cyberpunkiem, na który zasłużyliśmy.

Matrix jak wirus

Cyberpunk powstał w latach osiemdziesiątych, pierwotnie jako nisza w ramach literackiej science-fiction. Efektowna proza, która brała się z wkurzenia, lecz i fascynacji: opowiadała o napięciu między biologicznym ciałem a coraz bardziej inwazyjnej technologii, która na nie oddziałuje. Proza Williama Gibsona (i Pat Cadigan, Bruce’a Sterlinga i kilku innych) podejmowała temat zmiany znaczenia sprawczości człowieka w kontekście rosnącego wyrafinowania cyfrowej maszyny, a także, w szerszym kontekście, antycypowała problemy wynikające z gwałtownego przyspieszenia kapitalizmu. 

William Gibson nie był oczywiście pierwszy. Podobne tematy poruszali i autorzy SF (Phillip K. Dick, Alfred Bester), i pisarze głównonurtowi (J.G. Ballard czy Don DeLillo), lecz to Gibsonowska wizja, której ukoronowaniem był debiutancki Neuromancer (1984), jej estetyka i społeczno-technologiczne rozpoznania tak mocno wrosły w kulturę ostatnich dekad dwudziestego wieku, że dziś nie bardzo wiadomo, gdzie kończyła się profetyczna intuicja Gibsona, a zaczynało pasożytowanie innych twórców i, za nimi, całego przemysłu kultury.

Nie mam tu miejsca, by rozwinąć temat, zasygnalizuję więc tylko: ten proces kulturowej osmozy cyberpunku miał olbrzymie znaczenie w procesie kształtowania się społecznych definicji cyfrowej technologii – popkultura powstająca wokół komputerów była szczególnie istotna, zanim stały się wszechobecne. Poprzedzające Matrix filmy SF z lat dziewięćdziesiątych były mniej od niego udane, lecz odważniej mierzyły się z tematami relacji człowiek-maszyna czy real-wirtual, i to w czasach, kiedy ta ostatnia dychotomia wciąż istniała. Kosiarz umysłów czy Johnny Mnemonic zadawały ważne pytania, choć proponowały też fałszywe odpowiedzi (jak szokująco patriarchalne rozpoznania Kosiarza…).

Jeśli mamy dziś jakiś problem z Matrix, dotyczy on właśnie tego, ile twórcy filmu wzięli z Gibsona i innych cyberpunkowych autorów. A raczej że – mimo szumnych wypowiedzi – skorzystali z konwencji w sposób powierzchowny. Matrix nie miał ambicji stawiania głębszych diagnoz, jeśli chodzi o relację między człowiekiem a maszyną. Sam William Gibson poczuł się zresztą wywołany do tablicy i, obejrzawszy Matrix, napisał esej, w którym ostrożnie film chwalił, lecz jednocześnie zaznaczał swój dystans, wskazując, że bardziej niż tropy cyberpunkowe, zawiera on obsesje charakterystyczne dla prozy Phillipa K. Dicka. Pisarz znakomicie rozpoznał wzorzec i nie dał się oszukać. My daliśmy się oszukać, bo tak było łatwiej i przyjemniej. Matrix jest znakomitym nie-cyberpunkiem. Wachowscy nadali sprawczość AI i kazali jej walczyć z ludźmi na wspaniałych, wybudowanych przez siebie filmowych ringach. Najmniej przekonującą częścią filmu jest jego finał, który nie pozostawia już wątpliwości, że oglądamy baśń, gnostycką hagiografię, hałaśliwą i – jeśli ktoś lubi takie kino – śliczną, porywającą.

(Krótka dygresja: filmowa Diuna Denisa Villeneuve’a, redukując pierwiastek science tak ważny w prozie Franka Herberta, idzie w podobne romantyzowanie opowieści: Paul Atryda ożywa dzięki łzom miłości, tak jak Neo zostaje ożywiony przez miłosny pocałunek złożony przez Trinity, graną przez Carrie-Anne Moss. Mitologiczne imaginarium Śpiącej królewny nie traci powabu, jeśli dokonamy prostego gender swap.)

Wychodzi na to, że Matrix jest dobrym przykładem kulturowego ksero, udanie sięga nie tyle po cyberpunkowe diagnozy, co raczej samą estetykę. Wachowscy sprytnie czerpali z rzeczy, które już były, lecz jednocześnie śmiało zaproponowali własne rozwiązania, na przykład zwolnienie czasu filmowej akcji, czyli bullet time, albo efekty specjalne, które wciąż wyglądają świeżo i są dowodem na to, że od technicznych możliwości ważniejsze są pomysł i wizja. Bullet time czy sposób kręcenia scen walki trafiły do niezliczonych tekstów kultury, szczególnie tych tworzonych w konwencji spekulatywnej fikcji, gdzie protagoniści nie muszą przejmować się fizyką otoczenia. Bez Neo naparzającego się w Matriksie z Agentem Smithem, inaczej naparzaliby się bohaterowie wspaniałej powieści Czarny lampart, czerwony wilk Marlona Jamesa, a i pewnie inaczej walczyłby wspomniany Paul Atryda w Diunie Villeneuve’a.

Techno i korpo

Mimo tych zastrzeżeń Matrix pozostaje lustrem, w którym odbija się nasza współczesność. Jeśli faktycznie „żyjemy w matriksie”, to zgodnie z dość grubo ciosaną metaforą, technologia nas więzi i uprawia niczym rośliny, bo potrzebuje paliwa z naszych ciał. Żyjemy w matriksie i jest to matriks opisywany przez Shoshanę Zuboff w jej naukowych pracach, matriks kapitalizmu nadzoru i datafikacji, systemu, w którym rynkowe podmioty produkują dane dotyczące naszych aktywności i sprzedają je dalej, ograniczając nasze codzienne wybory. Zdaje się, że Matrix zapowiada, rzeczywiście profetycznie: maszyna przyjdzie i wygeneruje cyfrowe dane na podstawie tego, jak działa moje ciało, a potem zarobi na nich pieniądze. Jednocześnie podsunie mi kolejne części symulacji, jakieś ładne, kojące obrazki, które zachęcą mnie do dalszego działania, generującego kolejne dane. 

W tym kontekście jeszcze jeden wątek wybrzmiewa dziś ponuro: w filmie pada, że matriks ma być symulacją szczytowego momentu rozwoju cywilizacji człowieka, czyli świata przełomu tysiącleci, bez smartfonów, bez mediów społecznościowych, bez kapitalizmu nadzoru i sprzed pandemii. Niedawny  seans filmu uwierał mnie tu najmocniej: matriks w Matrix ma rekonstruować najlepszy ze światów. Dwadzieścia pięć lat później ponuro stwierdzamy, że twórcy mieli rację, lepiej już było. You may not like it, but this is what peak performance looks like. Obawiam się, że pod tym względem film może się już nie zestarzeć. 

Matrix jednak nie zadaje trudnych pytań, jest baśnią o śmiałku w skórzanym płaszczu i ciemnych okularach z torbą wypchaną giwerami. Wachowscy napinali intelektualne muskuły, każąc aktorom i aktorkom czytać Jeana Baudrillarda i umieszczając w jednej ze scen filmu jego Symulakry i symulację. Wyszło niezamierzenie ironicznie, bo obraz nie odwołuje się do diagnoz francuskiego filozofa i nie podejmuje na serio tematu kapitalistycznego systemu medialnych iluzji. Raczej przeciwnie: Matrix jest jego perfekcyjnym ucieleśnieniem, to film Baudrillardowski nie z ducha, lecz z formy. Sam jest jak symulakrum, kopia nieposiadająca oryginału.

Wróciłem do Matrixa z sympatią i nostalgią, i wierzę, że obroni się również dziś, oglądany po raz pierwszy. Tylko że to jest kino – nawiążę do nazwy zespołu dostarczającego finałowej piosenki – o furii przeciwko maszynie, które jest jednocześnie zupełnie tej furii pozbawione.

Gdybym to ja był programem zarządzającym matriksem, wyświetliłbym ludziom film dokładnie taki jak Matrix.