„Ciężko pojąć, że recenzent mija się z prawdą”. Polemika: Wiśniewski vs Peresada

Michał R. Wiśniewski
literatura
recenzja
26.09.2024
11 min. czytania

Jeśli coś mnie jeszcze dziwi po 25 latach za klawiaturą, to zła wola odbiorców. Jeszcze jako tako rozumiem, że ktoś cieszy się błędem albo interpretuje jakąś dwuznaczność na niekorzyść autora, ale ciężko pojąć, gdy recenzent zwyczajnie mija się z prawdą.

Nigdy nie lubiłem podcastów. Nie pasowały do mojego stylu życia – są za długie, zamiast słuchać nagrania dwóch niewidzialnych osób przez tę godzinę albo dwie można obejrzeć kilkadziesiąt tiktoków albo przeczytać kilkanaście tekstów. Nie miałem też okazji – nie prowadzę samochodu w warszawskich korkach, a do wycieczek rowerowych niezbyt się sprawdzają – wolę coś nadającego rytm. Wszystko zmieniła straszna książka „The Anxious Generation” Jonathana Haidta – pozycja popularna, budująca panikę moralną wobec współczesnego dzieciństwa, pełna (jak z miejsca wskazali eksperci) przekłamanych statystyk i naciąganych anegdot. Napisałem o tym esej w „Dwutygodniku” i wtedy znajoma poleciła mi odcinek podcastu „If books could kill” („Zabójcze książki”) , w którym książka Haidta została rozsmarowana jak masło na toście. Z miejsca stałem się fanem i pokochałem podcasty.

Prowadzący Michael Hobbes i Peter Shamshiri zajmują się „sprzedawanymi na lotniskach bestsellerami, które skradły nasze serca i zniszczyły nasze umysły”. Robią to w formie zabawnego dialogu, ale ich podejście do analizy omawianych pozycji i tworzenia treści jest poważne. Sprawdzają, w jaki sposób autorzy książek manipulują danymi; wyśmiewają dęte metafory, któremu niczemu nie służą; pokazują, w jaki sposób anegdoty są używane do ekstrapolacji całych trendów i podawane niezgodnie z faktami. Zupełnie jak w starym radzieckim dowcipie – „czy to prawda, że na Placu Czerwonym rozdają samochody? Radio Erewań odpowiada: tak, to prawda, ale nie samochody, tylko rowery, nie na Placu Czerwonym, tylko w okolicach Dworca Warszawskiego i nie rozdają, tylko kradną”. 

Słuchanie tej serii było dla mnie kojące, wykraczało poza zwykłe schadenfreude słuchania o tym, jak król dziwnych ludzi J.D. Vance nabrał całą bandę liberałów swoją okropną „Elegią dla bidoków”. To poczucie, że nie zwariowałem, wbrew polskiemu komentariatowi z nabożnością cytującemu każdą kolejną pozycję z Ameryki, która chlaszcze współczesności i obnaża lewackie spiski, łykając jak pelikany każdą bzdurę tylko dlatego, że pasuje to do ich światopoglądu i uprzedzeń. Po to przecież powstają te książki; to narzędzia konserwatywnego kulturkampfu. 

Michał Radomił Wiśniewski

Radio Erewań

Nie będę ukrywał, że umiłowałem sobie podcast „Zabójcze książki”, bo nie tylko daje przyjemność słuchania dwóch dowcipnych typów, ale i bardzo się z nimi zgadzam. I nie chodzi o poglądy, ale o nieufne podejście do popularnych narracji (może zresztą jedno z drugim się wiąże, może rzeczywistość jest lewicowa i dlatego konserwatyści muszą ciągle zmyślać). Wyrosłem na kłamstwach skrajnej prawicy, dla których łgarstwo i podawanie niesprawdzonych plotek było chlebem powszednim. Klasycznym przykładem był zakaz mówienia „tata i mama” w ocipiałej od politycznej poprawności Szkocji, który przybył głuchym telefonem z zachodnich prawicowych szczujni, przez polskie prawicowe szczujnie, aż trafił do mainstreamowych mediów i wygodnie umościł się w memosferze. Kto zadał sobie trud pójścia do źródła, znalazł rozwiązanie zagadki – to nie żaden potwór gender lub inna lewacka godzilla, tylko zdanie z broszurki sugerującej, jak należy rozmawiać z rodzicami homoseksualnymi i ich potomstwem (zamiast „mama i tata” lepiej użyć neutralnego terminu „rodzic”).

To historia sprzed kilkunastu lat. I co najsmutniejsze – to zjawisko nie dotyka jedynie dziwacznych portali walczących z genderem i migracją, ale publicystów z mediów głównego nurtu. Te wszystkie pozycje, które krytycznie rozbiera ekipa „Zabójczych książek” (u nas mogliby się zająć np. Marcinem Matczakiem albo Tomaszem Stawiszyńskim), trafiają u nas na podatny grunt, co jest tylko kolejną iteracją zjawiska znanego od niemal trzydziestu lat. Wtedy „Wyborcza” straszyła „polityczną poprawnością”. Oto na przykład w wywiadzie z 2000 roku niejaki O. Maciej Zięba opowiada taką anegdotkę: „Problemem jest, że polityczna poprawność często staje się naiwną ideologią. Pozytywne jest znoszenie wszelkiej dyskryminacji rasowej. Ale znany jest klasyczny już przykład bliźniaków z Bostonu: dwaj młodzi ludzie oblali egzamin do straży pożarnej. Jednak jedno z ich dziadków było czarnoskóre. Wykorzystali więc przepis, który regulował proporcje przyjętych do szkół w zależności od koloru skóry. Dostali się do straży pożarnej bez egzaminu jako M***ni. A ważne jest przecież, czy umieją gasić pożary, a nie jaki mają kolor skóry. I tak tworzą się innego typu, bezsensowne, ale znowu rasistowskie mechanizmy”. 

Dzwoniło, ale w innym kościele. „The New York Times” z 1988 roku przedstawia tę sprawę nieco inaczej: „Philip i Paul Malone to jasnowłosi, jasnoskórzy identyczni bliźniacy, którzy pracowali w Bostońskiej Straży Pożarnej przez 10 lat. W zeszłym miesiącu obaj zostali zwolnieni, gdy stanowa agencja orzekła, że skłamali w swoich podaniach o pracę: twierdzili, że są czarni. To odkrycie wstrząsnęło władzami miasta, wywołując oskarżenia, że pracownicy innych agencji mogli nadużywać programów zaprojektowanych w celu naprawienia dyskryminacji wobec czarnoskórych i latynoskich pracowników”. Radio Erewań. 

Memy i anegdoty

Proszę zwrócić uwagę, jaki tam się dokonał fikołek – z dwóch białasów-oszustów, którzy zajęli miejsca dyskryminowanym strażakom, robi się historię o nieudolnych strażakach z czarnym dziadkiem. Największe kłamstwo rasistów i seksistów – „kiedyś liczyły się umiejętności, a nie płeć i kolor skóry”. Było dokładnie na odwrót – liczyło się jedynie, że ktoś był białym mężczyzną. Skąd więc to przekonanie, że „polityczna poprawność” zaszła za daleko, że pojawił się „nowy rasizm”, tym razem wobec białych, że pojawiał się „nowy seksizm”, tym razem wobec mężczyzn? Proste – białe chłopy nie chciały się dzielić tym co mają. W każdym razie na tym przykładzie widać, jak kłamstwo może służyć do politycznej i kulturowej wojny – i że chociaż można je zdemaskować jednym kliknięciem w wyszukiwarce, to wcale nie znaczy, że zostanie ubite. Już przecież zaczęło żyć swoim życiem, poszło w lud. Tak działają memy.

Dlatego sięgnąłem po memetykę, pisząc książkę „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci”, w której zajmuję się problemem dzieciofobii. To drażliwy i delikatny temat, więc starałem się podchodzić do niego z odpowiednią ostrożnością, jak strażak próbujący rozbić szybę w samochodzie – jeśli uderzy za mocno, toporek wpadnie do środka i kogoś skrzywdzi, ale – nadal trzeba stłuc tę szybę. Piszę o tym otwarcie w samej książce. Uważam bowiem, że to jest podstawowy problem współczesności: wirusowe idee gnieżdżące się w naszych mózgach. Chyba najzabawniejszym kłamstwem, jakie znalazłem, był wpis w Wikipedii dotyczący „bezstresowego wychowania”. Wikipedysta wspomina szkołę „stosującą system szybkiego uczenia Michaela Gordona i również deklarującą stosowanie metod «bezstresowej edukacji»”; zajrzenie do źródłowego tekstu przyniosło niespodziankę – chodziło o szkołę dla dorosłych korzystają z metod relaksacyjnych! To częsta w „zabójczych książkach” metoda manipulacji – podaje się źródła, licząc, że nikt do nich nie zajrzy.

Moja książka jest przy tym pełna anegdot, bo w samej anegdocie nie ma niczego złego. Czasem służy na przykład fabularyzacji jakiegoś problemu, którym dopiero się zajmiemy, „zabójcza” staje się dopiero wtedy, gdy użyjemy jej jako dowodu („kampusy zdominowane przez liberalne płatki śniegu”). Ja korzystam z anegdot jeszcze w innym celu – analizuję je, żeby zrozumieć „co tu się wydarzyło”, jaki proces myślowy zaszedł u bohaterów (i odbiorców) anegdoty. To w końcu książka o myślach i myśleniu, dlatego wybrałem właśnie formę eseju, najbardziej pojemną i pozwalającą łączyć różne gatunki. Tyle komentarza warsztatowego.

Co gryzie recenzenta

To nie jest moje pierwsze rodeo, przywykłem więc do pewnego niezrozumienia formy; niektórzy oczekują reportażu wedle szkoły polskiej – dziennikarz opisuje, jak przyjeżdża na zapadłą prowincję, gdzie przy herbacie człowiek mu opowiada, że ciągle daje klapsy, najlepiej stylizowaną mową. A Wiśniewski tylko napisał „znam typa z zapadłej prowincji, co ciągle bije dzieci”. Kwestia gustu!

Jeśli jednak coś, co wciąż mnie dziwi po 25 latach za klawiaturą, to zła wola odbiorców. Jeszcze jako tako rozumiem, że ktoś cieszy się błędem albo interpretuje jakąś dwuznaczność na niekorzyść autora, ale ciężko pojąć, gdy recenzent zwyczajnie mija się z prawdą. I taki niestety jest tekst z poprzedniego numeru „Minta”, w którym nad moją książką (i osobą) pastwi się Kacper Peresada. Gdy go czytałem, poczułem się jak w świecie bizzarro. Z jednej strony autor dość dokładnie streszcza polską dzieciofobię, z drugiej – radośnie w niej uczestniczy. A potem z jakiegoś powodu się na mnie złości. Głównie dlatego, że nie wspomniałem o moich trzech synach – Karolku, Janku i Pawełku.

Widzi więc we mnie przemądrzalca, który podaje tylko własne opinie, i jeszcze bezczelnie podpiera je badaniami i wypowiedziami (nie wiem nawet jak to skomentować), a potem niestety zaczynają się manipulacje. To zupełna odwrotność podcastu „Zabójcze książki”. „W jednym z rozdziałów Wiśniewski ma pretensje, że Google stworzył maszynę do obserwacji dzieci, aby zapobiec śmierci łóżeczkowej. W innym ma pretensje, że Karolina Lewestam, pisarka i dziennikarka związana m.in. z „Pismem”, zwróciła uwagę koledze syna, aby ten odłożył telefon w trakcie wspólnej kolacji. Ma też głębokie pretensje o istnienie baśni o Czerwonym Kapturku, która wiktymizuje wilki i promuje strzelectwo”, twierdzi Peresada. Tymczasem ja pisałem o urządzeniu do rozpoznawania RODZAJÓW PŁACZU; analizuję anegdotę Lewestam o podroży autem (a nie kolacji), aby pokazać, jak różnią się wymagania względem dorosłych i dzieci (nikt nie zmusi dorosłego do niechcianej konwersacji), wreszcie – krytykuję treść klasycznej baśni z dziecięcej perspektywy i chwalę współczesną alternatywę, którą zresztą można będzie zobaczyć na tegorocznym Festiwalu Korczaka. Takich przekłamań jest więcej, być może nawet nie są zamierzone, tylko wynikają właśnie z rozsierdzenia recenzenta. Każdemu się to może zdarzyć, tylko skąd ta złość?

Historyjki o przemocy

W mojej książce napisałem: „(…) czego możemy się dowiedzieć o człowieku, którego podglądamy przez pięć albo piętnaście minut?” w kontekście tego, że nie można ocenić rodzica, którego dziecko bawi się smartfonem w autobusie. To nie znaczy jednak, że nie można oceniać nikogo i nigdy. W książce opisuję zdarzenie, podczas którego dziewczynka pada ofiarą przemocy ze strony ojca – chcąc wymusić posłuszeństwo, straszy ją zniszczeniem zabawki i doprowadza do płaczu. Używam tej anegdoty, żeby zastanowić się nad procesami myślowymi tego człowieka, nad sensem jego zachowania. Kiedy rozumie się mechanizmy, rozumie się świat.

Z jakiegoś powodu ten fragment zdenerwował recenzenta. „Wiśniewski uznaje tego typu zachowanie za złe rodzicielstwo. Oczywiście bez kontekstu nie wygląda to na szczytową formę parentingu. Rodzicielstwa nie da się jednak ocenić przez pryzmat jednego wycinka z życia nieznajomej osoby. Wiśniewski nie posiada dzieci, więc jako człowiek, który nigdy nie był w podobnej sytuacji, postrzega tę sytuację w czerni i bieli”.

No tak, generalnie tak, dokładnie mi o to chodzi. To nie konkurs na „ojca roku”, tylko stwierdzenie faktu: wydarzyła się przemoc wobec dziecka. Pojawienie się w moim życiu Karolka, Janka i Pawełka nie zmieniło moich poglądów na to, że dzieci nie należy bić czy szantażować. Tak jak i nie zmieni ich fakt, że Karolek, Janek i Pawełek nie istnieją, bo ich sobie zmyśliłem na potrzeby tego tekstu.

Esej Peresady kończy smutna osobista anegdota o replikacji międzypokoleniowej przemocy. Sięgnę po cytat, którego użyłem w książce: „Odniósł zwycięstwo nad samym sobą. Kochał Wielkiego Brata”. Moja książka miała być narzędziem do rozliczania się z takim myśleniem, ze swoim uporem i robieniem rzeczy, które wszystkich unieszczęśliwiają; do tego, by zakończyć wojnę rodziców ze swoimi dziećmi; temu służył choćby rozdział wyzwalający z kajdan ojcostwa. Nie spodziewałem się, że dla kogoś stanie się zwierciadłem, w którym widzi niejasno (1 Kor 13, 12).