Zmyślone hasła na Wikipedii. Rozmowa z Weroniką Gęsicką

Mateusz Demski
fotografia
sztuka
wywiad
4.07.2024
17 min. czytania

Wydaje nam się, że fotografia została stworzona do pokazywania rzeczywistości taką, jaka jest. To pozorne odczucie. Im bardziej temu ufamy, tym łatwiej nas oszukać. Niby żyjemy w świecie miliarda obrazów, a dajemy się nabrać na każdym kroku.

W „Encyklopedii”, najnowszym cyklu Weroniki Gęsickiej, który miał premierę na Fotofestiwalu w Łodzi, granica oddzielająca prawdę od fikcji jest umowna. Fałszywe informacje i zmyślenia pojawiają się w obiegu, wpływając na nas w niepostrzeżony sposób. W świecie deepfake’ów, fake newsów i sztucznej superinteligencji są rzeczy, które bierzemy za pewnik ot tak, bez zastanowienia.

Jak udowadnia Gęsicka, tak było zawsze, od wieków. Wertując słowniki, encyklopedie i leksykony, artystka natknęła się na wymyślone hasła, które stwarzały pozory rzetelnego źródła wiedzy. Zjawisko rozpowszechniania fałszywych wpisów okazuje się tak samo stare jak te wydawnictwa. Pytanie zatem brzmi: komu i czemu mamy zaufać, jeśli nawet źródła, które wydawały się pewne i niepodważalne, są podszyte fałszem?

Kusiło cię kiedyś, żeby wywinąć taki numer i dodać wyssane z palca hasło na stronę Wikipedii?

Ostatnio zaczęło mnie kusić!

Jakieś pomysły?

Nic konkretnego. Pewnie byłoby to coś między fikcyjnymi gatunkami zwierząt a zmyślonymi potworami. Te hasła chyba najbardziej mnie bawiły, kiedy wynajdywałam je do projektu.

Czy użytkownicy Wikipedii często mieszają hasła prawdziwe z fałszywymi?

Wikipedia ma nawet osobną podstronę, gdzie archiwizowane są nieprawdziwe hasła. Nie pamiętam dokładnie, ile tego jest, ale wydaje mi się, że kilkaset. Jest tam taka specjalna tabelka, w której są one uporządkowane w oparciu o to, jak długo pozostawały niewykryte. Niektóre hasła wisiały na stronie ponad piętnaście lat. Inne były demaskowane w niecały miesiąc. Na tej podstronie Wikipedii są też zebrane fałszywe notki z prawdziwych haseł. Jakieś zmyślone rzeczy, które pojawiły się w biografiach znanych ludzi.

Bo Wikipedia działa na zasadzie open source. Każdy może redagować hasła, mieć dostęp do edycji wpisu. Wiedzę produkują użytkownicy i użytkowniczki portalu.

Rozmawiałam z kilkoma osobami, które chciały umieścić na Wikipedii jakieś hasło, dajmy na to, biografię polskiego artysty. Grupa, która zajmuje się tam akceptacją, poinformowała ich, że oficjalne katalogi i publikacje to za mało, żeby potwierdzić prawdziwość i wiarygodność. Okazało się, że weryfikacja jest rzetelna i ma kilka etapów. Powstaje pytanie, dlaczego hasło, które budzi totalne wątpliwości, może czasem pojawić się na stronie?

Weronika Gęsicka, Encyklopaedia, Fotofestiwal 2024, zdjęcie dzięki uprzejmości artystki oraz Galerii Jednostka

Zastanawia mnie bardziej, czemu ludzie w ogóle robią takie rzeczy, czemu wymyślają te hasła. Czy to jest mało wyszukany trolling, celowa prowokacja?

Może to bardziej wyrafinowana forma trollingu (śmiech). Czasem pojedyncze hasła nagle zdobywają dużą popularność. Na Wikipedii było kiedyś takie hasło, jak Henryk Batuta, zmyślona postać z czasów II wojny światowej. Grupa ludzi, która określała się jako „Armia Batuty”, tworzyła kolejne strony, podstrony i artykuły na temat tego człowieka, żeby jeszcze bardziej wzmocnić hasło. Były tam jego zdjęcia, zdjęcia ulicy Batuty, wszystko wyglądało całkiem wiarygodnie. A jeśli pytasz, dlaczego, to trudno stwierdzić, jaki był powód. Nie wiem, może chodzi o satysfakcję, że udało się kogoś oszukać, wkręcić.

Skąd znasz temat fałszywych haseł?

W jakimś filmie usłyszałam kiedyś o tym, że każda mapa posiada miasta, które nie istnieją. Potem przeczytałam, że oprócz tego istnieje coś takiego, jak fikcyjne hasła w drukowanych encyklopediach. Totalnie mnie to wkręciło. Zastanawiałam się, jak to w ogóle możliwe, że coś takiego się dzieje. Dowiedziałam się, że takie hasła nie pojawiały się przypadkiem, bez powodu. Błędy były intencjonalnie popełniane przez redaktorów, co miało na celu ochronę przed plagiatem. To stara praktyka. Kiedy w innym wydawnictwie pojawiło się to samo fałszywe hasło, było jasne, że ktoś skopiował cudzą pracę. 

Ludzie naprawdę robią tak od zawsze?

Gdzieś wyczytałam, że prawdopodobnie każda encyklopedia zawiera takie hasła. Czasem są to pojedyncze przypadki. Innym razem, jak w „Appletons’ Cyclopedia of American Biography”, sześciotomowej encyklopedii postaci z XIX wieku, jest ich cała masa. Liczba fikcyjnych osób waha się tam między 150 a 200. W środku któregoś tomu jest rozkładówka, gdzie na dwóch stronach połowa haseł jest prawdziwa, a połowa została od początku do końca wymyślona. Sprawia to niesamowite wrażenie! W przypadku tej publikacji fałszywe hasła pojawiły się prawdopodobnie z przyczyn finansowych, bo redaktorzy dostawali konkretną kwotę od hasła. Jak widać, znalazło się kilku nieuczciwych, którzy chcieli zarobić i dołożyli zmyślone notki.

Po czym można odróżnić prawdziwe hasło od fałszerstwa?

Na początku miałam problem, żeby znaleźć większą ilość takich haseł. Chciałam zatrudnić researchera, który by mi pomógł. Ileś osób deklarowało się, że mogłoby podjąć taką pracę, ale potem odpisywali, że nie są w stanie dojść głębiej. Korzystałam z wyszukiwarek, różnych tekstów naukowych, pojedynczych prac magisterskich, które powstały na ten temat. Trafiłam też na śledztwa dziennikarskie. „The New Yorker” i „The Washington Post” opisywały takie sprawy.

Jak się znajduje taki trop?

Bardzo często zaczyna się od jakiegoś podejrzenia. Nagle zbiera się jakaś grupa naukowców albo pasjonatów i zaczynają drążyć. Pewien botanik, John Hendley Barnhart, zaczął mieć wątpliwości co do biografii innych botaników opisanych w encyklopedii „Appletons”. W sumie udało mu się wykryć czternaście nieprawdziwych nazwisk. Od razu pojawiło się podejrzenie, że cała encyklopedia to jedna wielka mistyfikacja.

Bardzo lubię też historię, która stoi za hasłem Papilio ecclipsis, chodzi o bardzo rzadki gatunek motyla. Pierwsza informacja o nim pojawiła się w druku na początku XVIII wieku, później jego opis, uzupełniony o tę finalną nazwę, można było zobaczyć w różnych publikacjach, aż w końcu gablota z oryginalnym owadem trafiła do kolekcji British Museum. Do muzeum przybywały całe wycieczki biologów, światowej sławy specjalistów. Finalnie okazało się, że motyl, który stał się wzorem do hasła i rysunków, to tak naprawdę popularny gatunek występujący w całej Europie, tyle że został przez kogoś, w dość ordynarny sposób, pomalowany farbkami. Pewien znany etymolog zaczął bacznie badać ten okaz, reszta wyszła przy okazji inwentaryzacji. Historia kończy się tym, że motyl z dnia na dzień został po cichu usunięty z wystawy.

Weronika Gęsicka, Encyklopaedia, Fotofestiwal 2024, zdjęcie dzięki uprzejmości artystki oraz Galerii Jednostka

Czyli niektóre z tych haseł przeszły do historii?

Jest takie słynne hasło Lillian Virginia Mountweazel. To fikcyjna fotografka, która miała zginąć tragicznie w eksplozji magazynu. Nazwisko jest wymyślonym słowem, którego jedna z redaktorek używała ze swoim bratem w dzieciństwie. Ktoś w redakcji rzucił imionami, następnie ktoś inny dodał zawód i życiorys, a ona dodała to nazwisko, jako słowo klucz. Często w krajach anglosaskich na fałszywe hasła mówi się Mountweazel.

Trudno chyba wyłowić takiego chochlika spośród tysięcy innych, prawdziwych nazwisk.

Niektóre hasła są niepozorne, jak te biografie. Jeżeli porównamy je z innymi życiorysami, nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co jest prawdą, a co jest fikcją. Inne są tak absurdalne, że od razu nabieramy podejrzeń. Przykładem jest jungftak, perski ptak, którego samiec ma tylko jedno skrzydło – prawe, a samica tylko lewe. Osobno nie mogą latać. Dopiero jak się połączą za pomocą specjalnego haczyka i kółeczka, które mają w miejscu skrzydeł, są w stanie wzbić się w powietrze. Bardzo to romantyczne, ale też bardzo abstrakcyjne i naiwne.

Na twojej wystawie pojawia się też Eachy, fikcyjny potwór rzeczny, opisywany jako duża humanoidalna istota o makabrycznym wyglądzie, która od czasu do czasu wyłaniała się z jezior w północnej Anglii i Szkocji. Trochę jak legenda o yeti.

Albo o Nessi, potworze z Loch Ness. Niby miejska legenda, ale z drugiej strony znajdą się tacy, którzy w to wierzą. Hasła o potworach typu Eachy zawsze powstawały na podobnej zasadzie. Przy nazwie pojawia się dopisek, że to tylko taka legenda. Nie zmienia to jednak faktu, że pojawia się sama wzmianka w encyklopedii. I ziarno niepewności zostaje zasiane.

Bardzo podoba mi się też stone louse i ilustracja, jaka za tym hasłem stoi. Koleżanka nie mogła powstrzymać się od śmiechu, jak to zobaczyła.

Na wystawie jest oryginalny słownik z rysunkiem tego stworka. To jedna z najbardziej niesamowitych historii. Mówimy o poważnym słowniku medycznym z 1983 roku, a sama ilustracja wygląda, jakby zrobiło je kilkuletnie dziecko. Steinlaus to „kamienna wesz”, endemiczny gryzoń, który miał żywić się kamieniami. Hasło zyskało popularność i całą rzeszę fanów. Kiedy zostało wykryte jako fałszywe i usunięte, ludzie zaczęli protestować, żeby je przywrócić. W kolejnej edycji hasło zostało nawet rozbudowane o notkę, że steinlaus miał swój wkład w zburzenie Muru Berlińskiego. Bo zjadł kilka ton kamieni…

Jakoś lekko nam się o tym rozmawia, a ja się cały czas zastanawiam, czy uważasz to za całkowicie niewinną praktykę? A może niesie ona daleko posunięte skutki?

To wszystko jest zabawne tylko przy pierwszym zetknięciu. Encyklopedia to instytucja, która kojarzy nam się ze sprawdzonym źródłem wiedzy, do którego możemy zawsze zajrzeć i potwierdzić nasze wątpliwości. Kiedy okazuje się, że fałszem jest coś, co całe życie wydawało się nienaruszalne, zaczynamy mieć wątpliwości co do całej rzeczywistości.

Weronika Gęsicka, Encyklopaedia, Fotofestiwal 2024, zdjęcie dzięki uprzejmości artystki oraz Galerii Jednostka

Fotografia też może być postrzegana jako rodzaj kłamstwa.

Jest wiele przykładów manipulowanych fotografii. Stalin był znany z tego, że kiedy ktoś popadł w niełaskę, to nagle w prasie pojawiało się dosyć popularne zdjęcie, ale już bez tej osoby. Chodziło nie tylko o dosłowne pozbycie się kogoś takiego, ale też o wymazanie reprezentacji, wizerunku. Albo wspomniana wcześniej historia z potworem z Loch Ness, która pojawiała się w znaczących tytułach prasowych. Jedno zdjęcie sprawiło, że przez kilkadziesiąt lat spierano się co do istnienia tego stwora. A wielu ludzi w to uwierzyło.

Ostatnio Tomasz Szerszeń w książce „Być gościem w katastrofie” przywoływał fotografię znaną ze szkolnych podręczników. Chodzi o zdjęcie z 1 września 1939 roku, przedstawiające żołnierzy Wehrmachtu, którzy forsują szlaban na przejściu granicznym Kolibki. W rzeczywistości zdjęcie zostało wykonane dużo później, cała sytuacja została upozowana i zrekonstruowana. Do tego sfabrykowanego obrazu odnosił się później Zbigniew Libera w fotografii „Kolarze” z serii „Pozytywy”.

To pokazuje, że nie musimy wcale manipulować samym obrazem, żeby zmanipulować rzeczywistość. Wystarczy użyć zdjęcia w innym kontekście, by zmienić perspektywę o 180 stopni. Dlatego zainteresowałam się fotografią – przez ten pozorny obiektywizm. Nam się wydaje, że fotografia została stworzona do pokazywania rzeczywistości taką, jaka jest. To pozorne odczucie. Im bardziej temu ufamy, tym łatwiej nas oszukać. Niby żyjemy w świecie miliarda obrazów, niby jesteśmy z tym obyci, a dajemy się nabrać na każdym kroku.

Jeszcze jeden przykład, najszerzej rozpowszechniane fake newsy z 2016 roku na Facebooku brzmiały tak: „Obama zabronił ślubowania wierności fladze USA w szkołach”; „Papież Franciszek szokuje świat, popierając Donalda Trumpa”; „Trump oferuje darmowe bilety w jedną stronę do Afryki i do Meksyku dla wszystkich, którzy chcą opuścić Amerykę”. Podobno 75 procent Amerykanów uznało te nagłówki za prawdę.

Zwróć uwagę, że tak brzmi język tabloidów. Nagłówki tabloidowe to kolejna z rzeczy, które mnie interesują. Język oparty na najtańszych, najniższych emocjach rządzi współczesnym społeczeństwem. Znaczna część z nas żywi się szybkimi, mocnymi hasłami, które można łatwo przyswoić, i które napędzają emocje, szczególnie te negatywne. Chodzi o zbitek słów kluczy, które spowodują, że kupimy tę gazetę, otworzymy stronę w necie. Nieważne, że tytuł ma się nijak do treści.

Jakieś ulubione nagłówki z brukowców?

Na dysku mam folder, w którym zbieram najdziwniejsze artykuły i nagłówki. Rzeczy typu „Nie śpię bo trzymam kredens” albo „Kurz złamał mi rękę!”. Próbowałam kiedyś zilustrować te rzeczy za pomocą sztucznej inteligencji. AI na tym wysiadło. Nie dało rady tego przetworzyć, to było zbyt abstrakcyjne! (śmiech).

Nie pierwszy raz sięgasz po temat pewnego rodzaju nieprawdziwości, umowności świata. Kiedy pracowałaś nad cyklem „Traces”, też nie miałaś pewności, czy zdjęcia, na których bazujesz – powstałe w czasie powojennego boomu ekonomicznego w USA, przedstawiające familijne sceny – są prawdziwe.

Te fotografie, które można znaleźć w bankach zdjęć, często są opisane za pomocą słów kluczy. Najczęściej takie hasła mówią nam wszystko i nic. Innym razem te zdjęcia są opisane bardzo dziwnie, bo dosłownie. Na przykład widzimy afroamerykańską rodzinę, która siedzi w salonie i czyta. Opis pod zdjęciem brzmi: „afromerykańska rodzina siedzi w salonie i czyta”. Jest w tym jakaś dziwna nuta, kiedy równocześnie patrzysz na obraz i czytasz ten tekst. 

Weronika Gęsicka, Encyklopaedia, Fotofestiwal 2024, zdjęcie dzięki uprzejmości artystki oraz Galerii Jednostka

Trafiłam też na zdjęcia, które wyglądały jak z profesjonalnych sesji reklamowych, a jednocześnie były wymieszane ze zdjęciami, co do których nie można mieć pewności, co w rzeczywistości przedstawiają; miały błędy typowe dla fotografii amatorskiej. Były też zdjęcia, które wyglądały jak typowe albumy rodzinne, tylko że były na nich te same osoby – dzieci z jednej sesji znajdowałam na sesjach z inną rodziną. Nie było wyjaśnienia, na co tak naprawdę patrzymy.

Głównym tematem „Traces”, mówiąc w dużym skrócie, była pamięć. Wiesław Myśliwski napisał kiedyś, że pamięć nie jest do pamiętania tylko do wspominania. Fotografia, mam wrażenie, działa podobnie – służy odkształcaniu, modelowaniu, zaburzeniu rzeczywistości.

Bo to wybrana setna sekundy. Do tego wykreowana w sztuczny sposób. Ustawiamy się na chwilę, uśmiechamy, nawet jak nie mamy na to ochoty. Robimy zdjęcie i już chwilę później wracamy do szarej rzeczywistości. To już nawet nie jest poza, to po prostu ludzki odruch, który każdy z nas w sobie ma. Dlatego też nie jest łatwo zainteresować nas obrazem. W czasach, kiedy coraz łatwiej robi się zdjęcia, coraz trudniej być fotografem.

Kiedy w ogóle zaczęłaś interesować się fotografią?

Dopiero na studiach. Byłam na grafice i tam na pierwszym stopniu jest wiele przedmiotów z różnych dziedzin, żeby temu przeszłemu grafikowi zapewnić wszechstronną wiedzę. Jednym z tych przedmiotów była właśnie fotografia. Wcześniej bardziej wciągało mnie malarstwo. Na którychś z kolei zajęciach z ciemni przyszedł w końcu taki moment, kiedy uznałam, że fotografia jest medium, które daje mi największe możliwości. 

Jak to się stało? 

Naszym zadaniem było właśnie zmanipulowanie fotografii. Zainteresowała mnie możliwość zaburzenia obrazu. Pracowałam na serii moich starych negatywów. To były fotomontaże, ale zrobione w bardzo tradycyjny sposób – poprzez dodawanie i mieszanie różnych klatek, zasłanianie fragmentów zdjęcia. Pamiętam, że wpadłam na pomysł zmiany struktury tych fotografii, żeby jakoś bardziej je urzeczywistnić. Na odbitki sypałam cukier, sól, dzięki czemu finalny obraz przypominał starą fotografię, ale jednocześnie nie przedstawiała ona już zwykłych ludzi. Te osoby wyglądały bardziej jak ludzie-potwory.

Gdybyś dzisiaj miała to powtórzyć, wystarczyłoby wrzucić te zdjęcia w jakieś narzędzie AI. A może właśnie nie – może dowolnego obrazu nie da się wygenerować?

Dobre pytanie, które może okazać się nieaktualne za jakiś czas. Kiedy zaczęłam pracować z AI jakieś półtora roku temu, z miesiąca na miesiąc widziałam, jakie robi postępy, jak szybko się uczy. Te obrazy były coraz lepsze. Jeszcze w zeszłym roku w mediach społecznościowych były heheszki z tej trzeciej ręki, dziwnych palców. Teraz te obrazy są tak realistyczne, że niemal nie do odróżnienia. Najbardziej przeraża mnie to, że można tam wykreować fotografie historyczne, na przykład z XIX wieku. Jeśli ktoś nie pracuje z tymi generatorami, to może w pierwszym odruchu dać się nabrać. Kojarzę strony – czy na Instagramie, czy na Facebooku – które do tej pory wykorzystywały zdjęcia historyczne. Dziś znajdziesz tam zdjęcia zmanipulowane, ale nie ma przy nich informacji, że to robota AI. Co więcej, masz taki opis jak dawniej: „amerykańska rodzina przed domem, lata 20.”. 

A z drugiej strony, jak wspomniałaś, większość żyje w błogiej nieświadomości. Można się zastanawiać, czy fake w ogóle szkodzi.

Jeśli to jest neutralne zdjęcie, którym nie chcemy niczego udowodnić, to pewnie nie. Ale jeśli to pójdzie w tę stronę, że będziemy starali się coś na tym ugrać, politycznie albo społecznie – wydaje mi się, że jest się czego bać. Kojarzę sfabrykowane zdjęcia polityków czy osób publicznych, które stawiały ich w dwuznacznych sytuacjach. 

Jakiś czas temu pojawił się fake, że Donald Tusk zapowiedział mobilizację polskiego wojska. Dezinformacja miała wywołać poczucie chaosu, paniki. Kilka lat temu Tusk dorobił się też deep fake’a, w którym zachęcał Polaków do pracy w Niemczech.

No i wiadomo, że pierwsze wrażenie zostaje, a potem trudno jest tę informację zdementować. Należy się chyba zastanowić, w jaki sposób państwa powinny reagować, jak wprowadzać regulacje i czy jest to w ogóle możliwe. Podobno są programy, które potrafią ten obraz AI-owy rozpoznać. Przypuszczam jednak, że niedługo pojawią się inne aplikacje, które będą działały na odwrót i będą potrafiły ten ślad zatrzeć. Nie chcę tu nikogo straszyć, ale wydaje mi się, że strona sztucznej inteligencji może tę walkę wygrać.

Gdybym miał szukać pozytywów, powiedziałbym, że przynajmniej nie zabraknie ci materiałów do pracy. Przekopywanie archiwów, banków zdjęć, z których potem korzystasz, jest jak grzebanie w śmietniku. Zawartość nigdy się nie kończy.

Pracuję teraz nad książką, która będzie zwieńczeniem „Encyklopedii”. Finalne obrazy są wybierane z dziesiątek tysięcy. W podobny sposób funkcjonuje internet. Tak jak mówisz, to jest taki jeden wielki śmietnik, gdzie co jakiś czas można znaleźć coś fajnego, co ktoś kiedyś wyrzucił, a jeszcze nadaje się do użycia. Jestem typem poszukiwaczki, często szukam rzeczy do jednego projektu, a nagle znajduję coś, co jest zaczątkiem kolejnego. Niedawno znalazłam informację, która mnie zainspirowała do następnej serii prac. Grzebanie i przeglądanie może nas wrzucić w niesamowite rejony.

Tak teraz pomyślałem, że dotarcie do końca internetu, to trochę jak dojście na koniec tęczy. Potrafisz sobie wyobrazić, co tam może być?

Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się znaleźć ten garnek ze złotem (śmiech). Wtedy może skończą się te wszystkie znaki zapytania, które w sobie noszę, a zaczną się odpowiedzi.

Weronika Gęsicka – artystka wizualna urodzona w 1984 r. we Włocławku. Ukończyła Wydział Grafiki ASP w Warszawie i Akademię Fotografii w Warszawie. Laureatka wielu nagród w tym Paszportu Polityki w kategorii Sztuki Wizualne (2020), EMOP Arendt Award (2019) i Foam Talent (2017). W swej praktyce posługuje się szeroko rozumianą fotografią. Jej projekty dotyczą tematów związanych z pamięcią oraz mechanizmów jej działania. Bada relacje między pamięcią społeczną, historią a gromadzoną przez społeczeństwa wiedzą. Interesują ją również kulturowe zjawiska, które wpływają na współczesną rzeczywistość i które dają możliwość manipulowania tą rzeczywistością. Często pracuje z materiałami archiwalnymi, w tym fotografiami znalezionymi przypadkowo w Internecie, ale także z banków zdjęć, archiwów policji i prasy. Posługuje się również sztuczną inteligencją.

Weronika Gęsicka, Encyklopaedia, Fotofestiwal 2024, zdjęcie dzięki uprzejmości artystki oraz Galerii Jednostka