Audio Bullys w Piekarni, 2003, fot. Irena Herka

Czy hałas wokół „Euforii” i „Rave’u” ma sens

Agata Pyzik
fotografia
muzyka
sztuka
15.05.2024
10 min. czytania

Zamiast fancy klubów Rondudę i Nickela interesuje głównie mitologizowany Ekwador Manieczki oraz współczesny cykl imprez Wixapol.

Na wystawę „Euforia. O warszawskiej scenie klubowej po 1989 roku” w Muzeum Woli wybrałam się z dwójką bliskich osób: artystą Pawłem Ponurym Żukowskim i moim chłopakiem, który dorastał w Bristolu, czyli w brytyjskiej stolicy rave’u. Kiedy przechadzaliśmy się wśród pamiątek z warszawskiej sceny klubowej z lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, początkowo wraz z Pawłem czuliśmy nostalgię. „O nie! Tu na zdjęciu jest mój kumpel! Chuje, nie wpuścili mnie do Piekarni, bo miałam tylko piętnaście lat. Czytało się „City Magazine”! Pamiętasz, kiedy zaczął się CDQ? Stereolab wystąpili dzień przed 11 września! Gonzalez wystawił wszystkich do wiatru, kiedy zaczął grać na fortepianie, zamiast zrobić ostrą potańcówkę. Trzydzieści pięć zeta to był wtedy majątek dla mnie. Miałam ochotę mu przyjebać. A na Mia100 Kobiet kupiłem pierwszą pracę artystyczną, Eli Jabłońskiej. Pamiętasz Donnę Reginę? I że ciągle występowali avant-popowcy z Berlina? W dniu zamknięcia Le Madame przez policję i komornika rano poszedłem tam z koleżanką na kawę, a wieczorem knajpa już nie istniała. Kiedy przyszłam tam pierwszy raz, a chodziłam do liceum niedaleko, Le Madame wydawała mi się jedynym takim miejscem na świecie. Kabaret queerowy zmiótł mnie z powierzchni. Nie dało się ruszyć, taki był tłum”.

Oboje, roczniki 1979 i 1983, mamy mnóstwo wspomnień z tego okresu, choć oczywiście na lata 90. w większości już się nie załapaliśmy. Kiedy przeczesujemy klubową mapę Warszawy, okazuje się, że byliśmy w jakichś 75% miejsc, mimo że nie byliśmy żadnymi harcorowymi clubbersami. Ostatnie z tych knajp zamknęły się kilka lat temu, Chłodną 25 zastąpiła siedziba Caritasu, Pogłos, pogrobowiec CDQ, został po prostu zburzony przez dewelopera. Najsłynniejsze miejscówki z lat dziewięćdziesiątych, jak Fugazi czy Filtry, funkcjonowały rok, dwa i zazwyczaj były rozwalane przez lokalnych gangsterów wymuszających haracz na idealistycznie nastawionych właścicielach, przez próby handlu narkotykami albo niechętnych zabawie wynajmujących, jak Instytut Maszyn Matematycznych dla Filtrów.

Klub Filtry, 1993, fot. Michał Naroj-Narojczyk

Muzyka ze słuchawek

Jednak coś jest od początku nie tak, wystawę dominują zdjęcia, które są jakieś takie ugrzecznione – wiadomo, pewnie podczas najhuczniejszych zabaw nikt nie miał głowy do wyciągnięcia aparatu – ale jednak, orientujemy się z Pawłem, że nasz entuzjazm wywołany jest wyłącznie naszymi wspomnieniami, a nie wystawą. Zdjęcia są opatrzone formułkami o transformacji, która wzbudziła głód za tym, co zachodnie, lecz w żaden sposób nie przywołują atmosfery ukazanych miejsc. Na przeważnie małych wydrukach z trudem da się zauważyć, jak genialne wnętrza miały zwłaszcza Fugazi, Filtry czy Le Madame. Wydruki plakatów czy ulotki o imprezach z powielacza są zamknięte w szklanych gablotkach, które kojarzą się z relikwiami, i tworzą raczej zaprzeczenie idei punk DIY. Muzyki można tylko posłuchać na słuchawkach, a graffiti na rozwieszonej w poprzek pokoju gazie to jakiś żart.

Bristolczyk Tom wychodzi po dziesięciu minutach, znudzony, mimo że interesuje się polską historią. „W klubach, do których ja chodziłem, można było dostać nożem w brzuch, było poczucie niebezpieczeństwa”. Tak jak na przykład w klubie Niche w Sheffield, gdzie wyrósł bassline. Klub po wielokrotnych interwencjach policji w 2005 roku udało się zamknąć dopiero po oblężeniu przez 250 (!) funkcjonariuszy Policji Yorkshire. W połowie lat dwutysięcznych darmowe nielegalne party w Liverpoolu były organizowane przez dilerów narkotyków, którzy chcieli wytworzyć rynek zbytu.

To mroczne historie i nie chcę przez to powiedzieć, że tylko takie, prawdziwie „niebezpieczne” życie nocne ma sens, zwłaszcza że w latach dziewięćdziesiątych obecność gangsterów była w Warszawie realna. Jednak muzyka techno i rave wyrosły z tego poczucia ryzyka – inspirujący się ciężkim przemysłem maszynowym muzycy z robotniczych dzielnic Sheffield, Bristolu czy Londynu tworzyli muzykę agresywną, w jakiś sposób oddając cały ciężar bycia biednym albo kolorowym w UK. Kultura klubowa – w takiej formie, w jakiej dotarła do Warszawy w latach 90. – była pozbawiona tego elementu, ugrzeczniona, „ufajniona”. Pamiętam, że młodzieży w obuwiu czy odzieży sportowej do klubów stołecznych po prostu nie wpuszczano.

Klub Fugazi, Piotr Wolfram, Waldek Kruk, Adam Filip Książek, 1992, fot. Piotr Wolfram

Tłumaczę Tomowi, że scena warszawska była inna – dla przyszłej elity, a nie dla pauperyzującej się klasy robotniczej, tam się aspirowało. Menadżer Filtrów Stanisław Trzciński w wywiadzie opisał bywalców klubu jako „trudną młodzież”. „Kreatywni, ale sukcesów na studiach raczej żadnych. Skejci i dzieci z dobrych domów spotykali się z artystami. Na parkiecie bawili się też muzycy Wilków, Apteki, Human, Kora czy Grzegorz Ciechowski”. Klientela pozostałych opisanych na wystawie miejsc była podobna: inteligencja, wygrani transformacji. Wystawa w Muzeum Woli zupełnie nie problematyzuje faktu, że „kultowe” miejsca stolicy przełomu wieków były przeznaczone głównie dla zamożniejszych (wspomniane 35 złotych było dla mnie, córki drobnych biznesmenów, kwotą ledwo do przejścia). Żeby uczestniczyć w tej kulturze, trzeba było mieć kapitał społeczny i finansowy, pochodzić z inteligenckiego domu. Jedynymi spoza tej bańki byli pewnie skejci, choć przecież członkowie Molesty, którą też, ni z tego, ni z owego, wystawa wyciąga z kapelusza, nie byli do końca prolami.

Kultura nostalgii w filmie „Rave”

Muzeifikacja kultury klubowej trwa i jest to bardzo przykre zjawisko. Kultura nostalgii zawłaszcza wszystko, co kiedyś przypominało żywy organizm. Niestety w  taki sposób ogląda się też film „Rave” Davida Nickela i Łukasza Rondudy, choć ich obietnice odzyskiwania kultury klubowej dla publiczności spoza dużych miast i z klas niezamożnych budziły moje nadzieje. Zamiast fancy klubów Rondudę i Nickela interesuje głównie mitologizowany Ekwador Manieczki oraz współczesny cykl imprez Wixapol. Deklarowany cel filmu jest chyba antytezą tego, co pokazała, choćby mimochodem, wystawa w Muzeum Woli, – przywrócić historię rave i techno w Polsce klasom popularnym, a białym rękawiczkom i gwizdkom godność, do czego aspiruje Wixapol. 

Rave reż. Łukasz Ronduda, Dawid Nickel

Ten ostatni mocno czerpie z tak zwanej „polskiej pompki”, czyli „umc umc” soft euro-techno, które rozbrzmiewało na manieczkach i polskich dyskotekach w latach 90. – jako dzieciak wysyłany wówczas przez rodziców na kolonie w różne polskie zadupia potwierdzam własnym doświadczeniem. Jednak Ronduda nie jest w stanie porzucić gestu muzeifikacyjnego – zwłaszcza ze względu na to, że głównym bohaterem uczynił Marcelo Zammenhoffa, który rozkręcał scenę techno w Łodzi w latach 90. To sprawia, że cała energia „ludowego zwrotu” tanecznego idzie w, nomen omen, gwizdek.

Kilka lat temu w warszawskim MSN Ronduda kuratorował wystawę „140 uderzeń na minutę” o artystycznych inspiracjach muzyką taneczną i kulturą popularną w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Widać, że nie jest w stanie się uwolnić od intelektualizowania opisywanych zjawisk jako kurator. Zammenhoff jako jedyny przewodnik po latach 90. to za mało. Dużo ciekawsza (jako przewodnik) byłaby pojawiająca się w filmie grupa CUKT, która w 1995 roku zorganizowała „technodemonstrację antyelekcyjną”, gdzie jako alternatywę dla Kwaśniewskiego i Wałęsy zaprezentowała własnego kandydata, Gróbego, a imprezę antywyborczą zrobili pod hasłem „Bądź sobą, jestem z tobą”. Paradoksalnie, stechnicyzowany i skrywający się za akronimem CUKT wydaje się dużo bardziej polityczny i zaangażowany w sytuację społeczną Polski. 

W ramach przeciwwagi pojawiają się dwie postaci współczesne: młody raver i aspirująca didżejka, którzy chadzają regularnie na wzmiankowany Wixapol, nie są oni jednak na tyle zajmującymi bohaterami, żeby przykuć uwagę na dłużej. Zwróciłam tylko uwagę na to, jak smutni i przygnębieni koniecznością życia we współczesnej Polsce są przedstawiciele Gen Z, czego nie rekompensują nawet chwile zapomnienia na imprezie.

A może film o disco polo

Sam zwrot współczesnej, hipsterskiej inteligenckiej młodzieży tworzącej Wixapol w stronę Manieczek i fascynacja Manieczkami wydaje się autentyczny, choć też charakterystyczny dla dzisiejszych czasów, kiedy klasa, która wytworzyła daną kulturę – do niedawna uważaną za niską – zostaje utowarowiona przez klasy wyższe. Przypomina to niedawną fascynację „soviet chic”, ale w formie luksusowej odzieży Balenciagi czy Vetements. Kultura robotnicza nie może przebić się wprost, chyba że pośmiertnie: to po zamknięciu Niche Bassline rozprzestrzenił się po UK, a Dizzee Rascal nagrał hit „Bassline Junkie”.

Le Madame, wnętrze, 2004, fot. Katarzyna Szustow

Najciekawszymi momentami filmu Rondudy i Nickela, kiedy nie trąci on sztucznością, są niektóre wypowiedzi didżejki Wixapolu, a teraz dziennikarki OKO Press, Dominiki Sitnickiej. Wspomina o „kulcie Cargo” związanym z Berlinem i klubem Berghain, który na jakiś czas zawładnął wyobraźnią polskiej sceny muzyki tanecznej.  Bookingi drogich didżejów zagranicznych stały się wówczas ważniejsze od wspierania lokalnej sceny. Wixapol miał być na to odtrutką, jednak Sitnicka nie zauważa, że przecież trend „biednych, ale sexy” i nostalgii za komunizmem oraz stylem soviet chic też przyszedł do nas z niemieckiej stolicy. Sitnicka dodaje, że „polska pompa” miała w sobie coś miękkiego, niemal przyjaznego. To prawda, że w porównaniu z post-punkiem, industrialem czy rave’em z Wysp, polska muzyka taneczna nie niosła w sobie podobnego ładunku agresji. Była też mniej intensywna niż drum’n’bass, jungle czy bassline. 

Spekuluję, ale wydaje mi się, że to dlatego, że mimo horroru transformacji polska kultura lat 90. zachowała w sobie coś biesiadnego czy wiejskiego. Rewolucja przemysłowa wydarzyła się na Wyspach ponad dwieście lat temu i przeniknęła ich kulturę, a kultura polska pozostała bardzo długo chłopska, rolnicza i feudalna. Dużo bardziej rdzennym i autentycznym gatunkiem muzycznym w Polsce, o którym warto zrobić taki film, jest przecież disco polo: prawdziwa historia polskiej transformacji, a nie aspiracyjny rave. (Powstał już „Disco Polo” Macieja Bochniaka, choć to film fabularny). To disco polo było zawsze demokratyczne i dla wszystkich. 

Gatunkiem włączającym i demokratyzującym, pozwalającym snuć opowieść społeczną o awansie, okazał się też hip-hop. Dużo lepiej jako film o muzycznej historii polskiej transformacji sprawdzał się niedawny dokument o Moleście, „Skandal”, nie dlatego, że próbował stawiać jakąś wiekopomną socjologiczna tezę, ale dlatego, że pozwolił swoim bohaterom, Włodiemu i Vieniowi, po prostu mówić, a są oni – w przeciwieństwie do bohaterów „Rave” – ciekawymi osobowościami. Czekam więc chyba na film, gdzie Zenon Martyniuk czy Marcin Miller zostaną potraktowani jako poważni twórcy kultury i jestem pewna, że byłoby to coś fascynującego.

Audio Bullys w Piekarni, 2003, fot. Irena Herka