MSN z pamięci – od prekambru do otwarcia. Maria Poprzęcka
Przez lata marzyłam o jednym – oto idę przez galerię Muzeum, a tu nagle, w prostej, nieskazitelnej przestrzeni uchyla się szczelina, przez którą figlarnie zaglądają brudne attyki Pałacu w stylu „polskiego renesansu”.
Na początku była kobieta. W atmosferze solidarnościowego wzmożenia wiary i nadziei Anda Rottenberg na łamach pisma „Kultura” wystąpiła z inicjatywą ustanowienia w Warszawie muzeum sztuki nowoczesnej. Był rok 1981. Lata zabiegów o powstanie MSN dobiegają więc symbolicznej liczby 44. To prawdziwie historyczna perspektywa czasowa – dwa pokolenia. Nic zatem dziwnego, że większość obecnej ekipy Muzeum jeszcze się wtedy nie urodziła.
Wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 i późniejsza sytuacja polityczna skutecznie ówczesną wiarę i nadzieję stłamsiły. Osobę taką jak Anda Rottenberg stłamsić do końca jest jednak trudno. W 1986 roku udało się jej doprowadzić do powstania Fundacji Egit, która w statucie miała wpisane działanie na rzecz powstania muzeum i gromadzenie przyszłej kolekcji. Z godną podziwu wytrwałością przekonywała kogo się dało do swojej inicjatywy, która w latach osiemdziesiątych, w najgłębszym kryzysie politycznym i gospodarczym, mogła wydawać się absolutnie księżycowa.
Zmiana ustroju zmieniała sytuację, lecz opornie. Inicjatorka budowy muzeum, działając już z pozycji wysokiego urzędnika Ministerstwa Kultury, nadal odbywała rozmowy i składała wizyty, z których można by ułożyć agendę zmieniających się ministrów i wiceministrów kultury, prezydentów i wiceprezydentów miasta. Jej osiągnięciem, które stało się baśniowym elementem pre-historii Muzeum, było pozyskanie architekta-celebryty, Franka Gehry’ego, który w 1990 roku, wzruszony wizytą w rodzinnej Łodzi, miał Andzie Rottenberg wyrysować jego pierwszy kształt na bibułkowej serwetce. Ulotny szkic ma długą, anegdotyczną tradycję, czy będzie to Syrenka narysowana przez Picassa dla żony prezydenta Warszawy Tołwińskiego, czy szkic gigantycznej paryskiej La Grande Arche Johana von Spreckelsena (wobec afer wokół tego największego budynku „Paryża Mitteranda”, spory wokół MSN wyglądają jak drobne rodzinne nieporozumienia). Sama Anda Rottenberg zdecydowanie historii serwetki zaprzecza. Niemniej kariera tej anegdoty dobrze ujawnia stan aspiracji i emocji lat dziewięćdziesiątych – niechby wreszcie u nas powstało coś wielkiego, dzieło światowej sławy architekta, nowa ikona Warszawy, przedmiot dumy do pokazywania cudzoziemskim turystom. Serwetka nie stała się kamieniem węgielnym Muzeum, lecz dzięki niej MSN po raz pierwszy wszedł do popularnych mediów – na dobre i na złe.
Pierwsze piętnaście lat transformacyjnych to w prehistorii MSN czas półcienia. Zabiegano wówczas o względy zmieniających się politycznych decydentów, mozolnie kruszono konserwatywny beton, opierano się podchodom i stawiano czoła wybiegom, zmieniającym się koncepcjom i frakcyjnym przetasowaniom. Wiara w całe przedsięwzięcie raz krzepła, raz słabła. Z biegiem czasu stronników powstania Muzeum jednak przybywało, chociaż ich motywacje i wizje przyszłej instytucji były różne, co nie raz miało dawać o sobie znać.
Obiecując projekt budynku, Frank Gehry oczywiście domagał się wskazania lokalizacji. Tu pomysły nieskrępowanie wędrowały po Warszawie: pola za pałacem Wilanowskim, nadwiślańskie łęgi na osi Ujazdowa, róg Bednarskiej i Furmańskiej (do dziś prowizoryczny parking) czy Elektrownia Powiśle. Ze względu na ówczesne sukcesy w przerabianiu budynków postindustrialnych na muzea Elektrownia była postrzegana jako realna siedziba MSN. Był bliski przykład – w tym czasie w Łodzi odrestaurowano dawną przędzalnię fabryki Poznańskiego na potrzeby Muzeum Sztuki, czyli dla ms2.
Zwyciężył pomysł najodważniejszy, najbardziej ryzykowny i najbardziej kontestowany – plac Defilad. Miejsce jak żadne inne w Warszawie skażone toksyczną, historyczną symboliką, doszczętnie zdegradowane przez chaotyczne targowisko w latach dzikiego kapitalizmu, przygniecione Pałacem Kultury, wciąż przez wielu warszawiaków odczuwanym jako perfidny symbol sowieckiej dominacji, gdzie pierwotną dedykację Stalinowi ledwo przesłaniają neonowe litery nad wejściowym portykiem.
16 marca 2005 roku na narożnym skrawku tegoż Placu został podpisany akt założycielski Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Aktu dokonali wiceprezydent Warszawy i minister kultury, Waldemar Dąbrowski, który był autentycznym i zasłużonym zwolennikiem sprawy. Był nim podobno także prezydent miasta, Lecz Kaczyński, reprezentowany przez zastępcę. Instytucja miała być współprowadzona przez rząd i samorząd, co zostało zmienione dopiero w 2022 roku, odkąd MSN jest instytucją miejską. Zdaje się, że takie rozwiązanie zmniejsza, ale niezupełnie eliminuje polityczne zależności. Ustawione pod gołym, marcowym niebem zabytkowe biurko ministra, obecność oficjeli i celebrytów, medialny spektakl ściągający warszawski art world, blaszane kupieckie budy i wesołe miasteczko z rekinarium jako zaplecze ceremonii, wielki baner w portretem papieża Uklańskiego – to wszystko składało się na osobliwy, zgrzytliwy konglomerat. Stach Szabłowski w brawurowej balladzie o historii MSN trafnie dojrzał tu alegorię „obszaru symbolicznego III RP”. Jako świadkowi wydarzenia, wszystko wydawało mi się przede wszystkim nierzeczywiste i niewiarygodne. Zbyt nierzeczywiste, aby mogło być prawdziwe.
Ale jednak było. Marcowa data kończy pre-, a rozpoczyna historię Muzeum, które w 2023 roku hucznie obchodziło swoją Osiemnastkę. Wtedy, jako członek Rady Programowej, a wcześniej tylko obserwator i uczestnik pamięci zbiorowej, zyskałam osobistą pamięć wydarzeń. Choć może się to wydać dziś zaskakujące, zebrania Rady odbywały się w salce konferencyjnej obok gabinetu dyrektora Zamku Królewskiego, który biuru udostępnił miejsce w Bacciarellówce. Dyrektorem Muzeum w budowie został menedżer kultury, Tadeusz Zielniewicz, Anda Rottenberg wicedyrektorem do spraw programowych.
Urzędowe powołanie Muzeum Sztuki Nowoczesnej pozwoliło na rozpisanie konkursu architektonicznego na budynek. Pierwsze podejście okazało się niestety blamażem. Konkurs, na który zgłoszono multum projektów i którego jury ozdabiały ważne nazwiska, z przyczyn formalnych nie został rozstrzygnięty. W 2007 roku rozpisano kolejny konkurs, w którego jury uczestniczyłam. To nie było łatwe doświadczenie. Trzeba było porzucić krainę łagodności, jaką były znane mi jury nagród naukowych czy literackich, i przejść przyspieszony kurs bezwzględnej rywalizacji o lukratywne zlecenie. Konkurs opłacany z publicznych pieniędzy musiał być otwarty. Przypomnijmy, że uznany za najlepszy warszawski budynek użyteczności publicznej gmach Muzeum POLIN został wybrany spomiędzy kilku propozycji w konkursie zamkniętym, płaconym z pieniędzy fundacyjnych. Konkurs otwarty wiąże się z eliminacją dziesiątek ewidentnie słabych, przypadkowych zgłoszeń. Ale tu nie było sporów. Gdy jednak doszło do finału, jury podzieliło się ostro i ostateczny wynik wymusiła świadomość, że nierozstrzygnięcie drugiego konkursu przekreśli szanse na realizację Muzeum. Jednym głosem wygrał projekt Szwajcara, Christiana Kereza. Tadeusz Zielniewicz zorganizował szumny finalny event. Na postumentach stały makiety projektów-finalistów, a hostessy odsłaniały kryjące je całuny. Gdy doszło do odsłonięcia zwycięskiego projektu, szału nie było.
Było natomiast pięć lat opóźnień i protestów, których wyrazem była rezygnacja z funkcji dyrektorskich Zielniewicza oraz Rottenberg i samorozwiązanie się Rady Programowej. Było pięć lat gniewnych debat, medialnych polemik, przeprojektowań, coraz trudniejszych negocjacji z miastem, zakończonych rozwiązaniem umowy z architektem. Przypomniało też o sobie przekleństwo Warszawy – roszczenia reprywatyzacyjne. Pusty wydmuchów placu Defilad okazał się mieć swoich właścicieli. Posiadacz jednego z narożników przyszłego Muzeum w walce o swoje posunął się do wystawienia tam samolotu, mającego być barem czy innym dochodowym interesem.
Burza wokół „supermarketu sztuki” czy „wyżymaczki”, momentami zaskakująco gwałtowna, miała jednak dobre skutki. Kolejny minister kultury mianował na stanowisko dyrektora MSN Joannę Mytkowską, która okazała się osobą zdolną pokonać piętrzące się przez lata trudności i doprowadzić do otwarcia Muzeum, czego właśnie jesteśmy świadkami. Zmęczenie „traumą Kereza” pozwoliło też zamówić nowy projekt budynku „z wolnej ręki”, bez sprzeciwów środowiska architektonicznego (choć wybuchały one z okazji znacznie skromniejszych przedsięwzięć muzealnych). Jako projektanta wybrano studio Thomasa Phifera, architekta doświadczonego w bardzo specyficznej i trudnej sztuce, jaką jest architektura muzealna. Jako dawna przeciwniczka projektu Kereza, teraz, stojąc wobec zrealizowanego gmachu, myślę, że warto było przebrnąć przez tę traumę. Po prostu mamy nieporównanie lepszy budynek, piękny w swej „szlachetnej prostocie i dostojnej wielkości”, wystawienniczo funkcjonalny, zaprojektowany ze zrozumieniem – zarówno dla mającej w niej gościć sztuki, jak wszystkich miastotwórczych, społecznych, edukacyjnych, badawczych i aktywistycznych działań MSN.
Od urzędowego zaistnienia Muzeum tworzy własną historię. MSN na „osiemnastkę” samo wystawiło sobie świadectwo dojrzałości. To przytoczona już publikacja Wszystko od razu. Pierwsze 18 lat MSN. Z wyjątkiem Muzeum Sztuki w Łodzi, chyba żadne polskie muzeum nie ujęło swego działania w takiej dokumentacji, nie poddało go też czujnej, krytycznej refleksji. „Ballada” Stacha Szabłowskiego jest w istocie bezprecedensową analizą przemian kulturowych, jakie przez ostatnie dwie dekady dokonały się w Polsce, a których MSN był i jest sprawczym uczestnikiem. No i jest kalendarium wydarzeń – rzeczywiście działo się „wszystko od razu”. Wyjście do miasta dzięki „weekendom w Muzeum”, elitarne naukowe seminaria, huczne sylwestry, prezentacje sztuki trudnej i nieznanej, gromadzenie archiwów i budowa własnej kolekcji, skuteczne wprowadzenie Aliny Szapocznikow i Andrzeja Wróblewskiego do obiegu zachodniej historii sztuki, stała współpraca z artystami z krajów postsowieckich i Bliskiego Wschodu, duże wystawy obliczone na liczną publiczność i kameralne, multimedialne eksperymenty, powstały z pomocowego zrywu ukraińskim uchodźcom Solidarny Dom Kultury „Słonecznik”… Działań są setki i nie sposób ich wszystkich wymienić. Można tylko odesłać do szczegółowego zapisu na „siatce czasu”.
Czytaj też: Ja tu tylko maluję obrazy. Fragment książki „Sztuka to jest wszystko” – Hudzik i Kowalewski
Jedno przedsięwzięcie zasługuje jednak na szczególną uwagę. To program „Warszawa w budowie”, kontynuowany od powstania Muzeum do dziś. MSN od samego początku był warszawski, prospołeczny, aktywistyczny, angażujący się w najbardziej palące sprawy miasta. Projekt wędrujący, którego corocznie zmieniane lokalizacje są niemal symbolicznym odbiciem wciąż zaplątanej, niestabilnej „warszawskości”. Czekające na generalny remont, wypatroszone staromiejskie kamieniczki Muzeum Warszawy, opustoszałe Liceum im. Hoffmanowej ze zdartymi parkietami, dawna drukarnia upadłej popołudniówki „Ekspres Wieczorny”, ściana w ścianę z adresem „Nowogrodzka”, śródmiejski pasaż Wiecha, plac Defilad – nigdzie indziej dyskusje o tym, czym jest i czym powinno być wielkie miasto, nie podejmowane z taką dbałością.
Ciągła prowizorka – Muzeum na Pańskiej 3, Muzeum w Pawilonie Meblowym Emilia, Muzeum w Pawilonie nad Wisłą, wszystko w zmiennych koniunkturach politycznych, przy prowadzeniu trudnej budowy w rozgrzebanym centrum miasta, wobec stale rozszerzanej sieci kontaktów i ze zmieniającym się, coraz liczniejszym personelem – jak oni dali radę?
Gmach stoi i za kilka dni wypełni go sztuka i publiczność. Nie obywa się bez zrzędzenia i epitetów. Niewyszukanych – pudło! Bohdan Paczowski, architekt i członek jury drugiego konkursu, wobec ówczesnego boomu muzealnego zauważał, że w gruncie rzeczy mamy dwa typy budynków: pudełko albo ciastko. Wyjątkowość POLIN polega na tym, że jest to ciastko w pudełku. MSN też jest ciastkiem w pudełku. Ale nie ciastkiem z miękkim, budyniowym kremem, jak Polin, ale cukrową, kunsztowną strukturą, rozjaśnianą zmieniającym się z upływem dnia światłem.
„W sztuce marzenia stają się rzeczywistością”. Przez lata marzyłam o jednym – oto idę przez galerię Muzeum, a tu nagle, w prostej, nieskazitelnej przestrzeni uchyla się szczelina, przez którą figlarnie zaglądają brudne attyki Pałacu w stylu „polskiego renesansu”. Rzeczywistość przebiła marzenie. Gdy po otwartych, przestrzennych schodach wejdziemy na piętro Muzeum, nagle otwiera się przed nami rozległa panorama naszego miasta, pośrodku której króluje Pałac Kultury i Nauki. Pałac, partner trudnego, ale nieuniknionego związku, który na zgodę ofiarowuje rzeźbę Aliny Szapocznikow Przyjaźń. Niegdyś witała gości Pałacu w hallu głównym. Dziś, okaleczona po dekomunizacyjnych przejściach, staje naprzeciw widzów Muzeum.
Na koniec, wrzucając jeszcze jeden link do przeszłości, lekko tylko zaktualizowana piosenka – rówieśnica Pałacu. Soc-walczyk na Wielkie Otwarcie:
Wielka radość w Warszawie,
MSN wreszcie stoi!
Człowiek oczom nie wierzy,
Istny cud, drodzy moi!
Tekst powstał we współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.
Kultura obowiązkowa 18–24 listopada
„Ziółka, drzewka, y chruściki” Agnieszki Brzeżańskiej, potrójna wystawa w Krupa Art Foundation, filmowy festiwal autorskich narracji „Korelacje” oraz Watch Docs, czyli filmy o p...
czytaj więcej ->I taki to był tydzień w kulturze. Booker za „Orbital” i miłość Polaków do finisaży
Jest w nas Polakach jakiś strach przed końcem i miłość do finisażu, do tej kolejki co się ustawia, żeby pożegnać cokolwiek trzeba właśnie żegnać. Z ponad 20 tysięcy osób, które ...
czytaj więcej ->„Oskarżam architektów”. Rozmowa z Filipem Springerem
„Czy możemy sobie pozwolić na budowanie wszystkiego, na co tylko mamy ochotę? Moim zdaniem nie” – mówi Filip Springer, autor książki „Szara godzina. Czas na nową architekturę”.<...
czytaj więcej ->