Marsz w pierwszą rocznicę Stonewall, 28 czerwca 1970.
Fot.: National Park Service

Polska 32 lata po Stonewall. Parady równości

Mateusz Góra
esej
20.06.2024
15 min. czytania

Amerykańska queerowa społeczność była w pewnym stopniu akceptowana przez społeczeństwo: jako dobrzy fryzjerzy, artyści, dekoratorzy wnętrz i tak dalej. Pojawiły się pozytywne stereotypy.

Za nami półmetek czerwca – Miesiąca Dumy, kiedy odbywają się parady i marsze społeczności LGBTQ+. Pomysł wychodzenia w przestrzeń publiczną, żeby manifestować swoją obecność, towarzyszy ludzkości właściwie od zawsze. Paradowanie na przestrzeni wieków wiele razy zmieniało znaczenie i formę, od malowideł jaskiniowych po platformy z muzyką Madonny, ale – podobnie jak język – pozostaje jednym z fundamentów społecznego życia. Oto kilka bardzo odległych od siebie czasowo obrazów, które są na to dowodem.  

W jaskini snów

Istnieje wiele aspektów paradowania, które nie zmieniają się mimo upływu czasu, szerokości geograficznej i układu sił politycznych. Jednym z nich jest to, że zasady codziennego życia zostają na chwilę zawieszone, by stworzyć miejsce na spontaniczne cieszenie się lub protestowanie. Wszystkie parady kochają też wielkoskalowość oraz estetyczny przepych, i tym różnią się od zwykłych demonstracji. Natomiast ze względu na to, że współczesne parady narodziły się jako element kultury popularnej i dążą do obecności w mainstreamie, organizatorzy rezygnują z radykalnych form sprzeciwu na rzecz delikatniejszych, choć często ciekawszych i bardziej zniuansowanych środków wyrazu. Zawiera się w nich kampowa miłość do odbijania rzeczywistości w krzywym zwierciadle – wszystko jest większe, głośne, bardziej przerysowane. Susan Sontag pisała, że kamp to rodzaj widzenia świata w kategoriach sztuczności i stylizacji. W takiej konwencji może tkwić ironiczny zarzut wobec relacji władzy lub po prostu tęsknota za tym, by świat zawsze wyglądał tak jak podczas parady. Innym ważnym aspektem paradowania jest to, że ludzie są w ruchu i przepływają głównymi arteriami miast, co najlepiej widać w chińskiej tradycji obchodzenia Nowego Roku – co roku świętuje wtedy niemal 1,5 miliarda ludzi. Ikoniczny taniec smoków to parada w formie doskonałej – radosna, głośna i egalitarna, ale też publiczna, mająca liczną widownię i budząca zachwyt. 

Nie ma cienia przesady w zdaniu, że parady towarzyszą nam niemal od zawsze, bo ślad po nich możemy znaleźć na przykład w hiszpańskiej jaskini Altamira. Pierwotne malowidła, które się w niej znajdują, dowody kreatywności naszych przodków żyjących przed 14 tysiącami lat, dają nam wyobrażenie o warunkach ich życia i o tym, jak budowali społeczności. Jedna z ujętych tam scen przedstawia powrót myśliwych z polowania. To właśnie pierwsza uwieczniona parada, pochód zorganizowany w celu uczczenia czegoś bądź osiągnięcia określonych celów. Nie przypomina współczesnej parady, ale pomaga zrozumieć, jak daleko sięga i jak bardzo naturalne jest dla ludzkości gromadzenie się i przeżywanie wspólnie ważnych momentów. 

Świat na opak

Wraz z rozwojem cywilizacji nasze społeczne obrzędy stawały się o wiele bardziej wyrafinowane niż te pokazane w Altamirze. Dwa tysiące lat przed naszą erą Babilończycy obchodzili Akitu (Nowy Rok). Święto trwało kilkanaście lat, a jego ważną częścią była procesja idąca ulicami miasta z posągami bóstw. Wróżono, składano ofiary, recytowano poemat „Enuma Elisz”, w którym opisane jest zwycięstwo Madruka nad chaosem, co doprowadziło do stworzenia świata i ludzi. Dwustutysięczne miasto huczało, mieszkańcy tłumnie wylewali się na ulice, a piątego dnia odbywał się szczególnie ciekawy rytuał. Władca był „sprowadzany na ziemię”: najwyższy kapłan Marduka rozdzierał jego szaty, policzkował, odbierał mu symbole władzy, a następnie rozkazywał oddać pokłon posągowi, by władca w ten sposób podkreślił, że służy bogom i poddanym. Na chwilę – i oczywiście wyłącznie symbolicznie – odwracano struktury władzy, poniżano tego, kto mógł decydować o życiu i śmierci innych. 

Marsz w pierwszą rocznicę Stonewall, 28 czerwca, 1970.

Fot.: National Park Service

Średniowieczne karnawały czy współczesne parady wykorzystują tę niesamowitą moc podawania w wątpliwość, w formule zabawy czy celebracji, społecznego status quo. Michaił Bachtin w 1969 roku przyjrzał tradycjom ludowego karnawału w średniowieczu i renesansie z perspektywy literaturoznawczej i wprowadził do dyskusji niezwykle popularny do dziś termin „karnawalizacja”. Forma świętowania przed rozpoczęciem wielkiego postu była rodzajem wentylu bezpieczeństwa dla klasowego społeczeństwa, oddającego iluzoryczną władzę w ręce tych, którzy na co dzień nie mieli głosu w kwestii prawa czy ustroju państwa. Zdaniem Bachtina karnawał oferował możliwość zaburzenia hierarchii, epatował niestosownymi obrazami, parodią i groteską, a przy tym zawierał elementy skandalizujące, takie jak koronacja czy detronizacja króla karnawału. To była codzienność ukazana w krzywym zwierciadle, dzięki któremu skrajna niesprawiedliwość społeczna stawała się pretekstem do śmiechu. Śmiech drążył jednak skałę tak skutecznie jak krople wody, a w XVIII wieku stał się jednym z czynników, które doprowadziły do przemeblowania układu społeczno-politycznego.

Co paradowanie może zmienić w strukturze społecznej pokazał już w XVI wieku, z właściwym sobie poczuciem humoru, Pieter Bruegel Starszy na obrazie „Walka karnawału z postem”. Z jednej strony nadciąga postać ascety wleczona przez zakonnice i uzbrojona w drewniane wiosło, z drugiej postać biesiadnika siedzącego na beczce wina, którą pcha błazen. Za kopię służy mu w tym pojedynku fragment rusztu z nabitym świniakiem. Tak ścierały się wizje zabawy i swobody z kościelną dominacją i konfliktami związanymi z reformacją. W okresie karnawału na chwilę do głosu dochodziło to, co było wypierane przez całą resztę roku. Na polityczny kontekst karnawału zwrócił uwagę Victor Hugo w „Katedrze Marii Panny w Paryżu”. Opisał tam, w jaki sposób kpiono z arystokracji, w karnawałowej paradzie odtwarzając konkretne postaci życia publicznego. Do dzisiaj zresztą słynne karnawałowe pochody w różnych miejscach świata podtrzymują tradycję orszaku wielkich kukieł przedstawiających karykatury polityków. 

Stonewall Inn, 1969 rok

Estetyka współczesnych parad odwołuje się do tradycji zabawy połączonej z krytyką, karnawałowej radości pomieszanej z gniewem i wyrażonej kampowym przerysowaniem. W Stanach miłość do paradowania wyrażał w czasie wojny o niepodległość George Washington, który wierzył, że radosne maszerowanie podnosi morale. Jednocześnie obawiał się, że z wydarzenia, które miało pokazać solidarność rodzącego się państwa, zrodzą się protesty. Jak się okazało po latach, były to słuszne obawy. W latach 60. i 70. XX wieku, w czasie trwania rewolucji seksualnej oraz wojny w Wietnamie, tłumy wychodziły na ulice, żeby protestować przeciwko zagranicznej polityce. Badacz kina queer i aktywista Jack Babuscio zwraca uwagę, że w tym samym czasie, bo mniej więcej od połowy lat 60., amerykańska queerowa społeczność była w pewnym stopniu akceptowana przez społeczeństwo: jako dobrzy fryzjerzy, artyści, dekoratorzy wnętrz i tak dalej. Pojawiły się pozytywne stereotypy, które pozwalały istnieć osobom niehetero, ponieważ te były postrzegane jako „przydatne”. Zmieniało się myślenie o seksualności, lecz zmiany społeczne nie szły w parze z liberalizacją prawa czy mniej brutalnym zachowaniem policji, co doskonale znamy z polskiego podwórka ostatnich lat.

Tłum blokuje policję, lokal Stonewall Inn, 1969. Fot.: National Park Service

28 czerwca 1969 roku doszło do wydarzenia, które potoczyło się inaczej, niż przewidywano. Policja zorganizowała nalot na Stonewall Inn, jeden z nowojorskich barów gejowskich. W tamtych czasach jedynie w takich miejscach pary jednopłciowe mogły zatańczyć razem, a osoby transpłciowe nosić to, co chciały, nie ściągając na siebie oskarżeń o nieprzyzwoitość. Policja była niezwykle brutalna w takich akcjach: często kończyły się nie tylko poniżeniem czy pobiciem, ale i utratą pracy i wyoutowaniem przed rodziną. Tego wieczoru, kiedy społeczność opłakiwała śmierć queerowej ikony kina Judy Garland, wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał – osoby zgromadzone w Stonewall Inn zaczęły walczyć z policją. 

Z okazji 50. rocznicy tych zajść „New York Times” stworzył krótki film dokumentalny o wymownym tytule „The Stonewall You Know Is a Myth. And That’s O.K.”. Prawda jest bowiem taka, że nie wiemy do końca, co tam się naprawdę wydarzyło. Najczęściej w opowieściach pojawiają się nazwiska lesbijki i trzech transkobiet jako osób, które rozpoczęły zamieszki. Były to Marsha P. Johnson, Sylvia Rivera, Miss Major oraz Storme DeLarverie. Marsha P. Johnson podobno rzuciła w stronę stróżów prawa cegłą, a Sylvia Rivera krzyknęła „Gay power!”, chociaż sama Marsha przyznała, że dotarła tam później. Nie pozwólmy jednak prawdzie zniszczyć udanej historii, bo niezależnie od tego, jak dokładnie miały się sprawy, symbolicznie walkę o prawa osób LGBTQ+ rozpoczęły w większości czarne osoby trans oraz kobiety, i o tym należy pamiętać. To one – podwójnie wykluczone ze względu na kolor skóry i tożsamość – pierwsze znalazły w sobie wystarczająco dużo odwagi i gniewu. Zamieszki trwały sześć dni, a do ich stłumienia władze musiały wykorzystać jednostki specjalne.

I tak powstał mit Stonewall, który stał się początkiem współczesnych parad w obronie praw osób LGBTQ+. 28 czerwca 1970 roku przeszedł ulicami Nowego Jorku marsz upamiętniający pierwszą rocznicę tamtych wydarzeń – Christopher Street Liberation Day March. Okazał się ogromnym sukcesem, z szacunkową liczbą od czterech do pięciu tysięcy uczestników. Tego samego roku podobne wydarzenia odbyły się w Chicago, Los Angeles i San Francisco. To nie były jeszcze te ogromne, kolorowe parady, które znamy obecnie, ale spełniały już najbardziej pierwotną, podstawową funkcję – publicznie pojawiały się na nich osoby, które chciały coś zamanifestować. Między innymi dzięki rosnącej sile marszów organizacje queerowe zaczęły zyskiwać znaczenie i mogły pochwalić się pierwszymi sukcesami – w 1973 roku homoseksualność została skreślona z listy chorób psychicznych. W 1978 roku na Gay Freedom Day Parade w San Francisco pojawiła się pierwsza tęczowa flaga: kolejny krok otwierający drogę do prawdziwej parady, której zawsze towarzyszą symbole i rytuały. W 1979 roku, z okazji dziesięciolecia wydarzeń w Stonewall i po zabójstwie aktywisty i polityka Harveya Milka, w Waszyngtonie przeszła pierwsza ogólnokrajowa manifestacja National March on Washington for Lesbian and Gay Rights, która na niespotykaną dotąd skalę przyciągnęła uwagę społeczeństwa. 

Manifestacja w Central Parku, 1970. Fot.: National Park Service

Parada płynie z (głównym) nurtem

Lata 80. były czasem, w którym organizacje takie jak ACT UP angażowały się w bardzo głośne i radykalne akcje protestacyjne, żeby wymusić na rządzie Reagana zajęcie się sprawą pandemii AIDS. Z drugiej strony wśród organizatorów marszów i parad pojawiały się różne głosy odnośnie tego, jak parady mają wyglądać: jak się nazywać oraz jaką formę przyjmować. Coraz częściej pozbywano się sformułowań „liberation” (wyzwolenie) czy „freedom” (wolność), stosując zamiast nich po prostu „Gay Pride”. Odwołanie się do słowa „duma” wynikało z dochodzenia do głosu bardziej zachowawczego nurtu w społeczności aktywistycznej, który dążył do tego, żeby parady odsunęły na drugi plan radykalne postulaty polityczne i stały się bardziej akceptowalne dla ogółu społeczeństwa. 

Zawierało się w tym poczucie pewnej bezsilności, coraz częściej liczono też na siłę ewolucji zamiast rewolucji. Wskazują na to słowa Craiga Schoonmakera, jednego z organizatorów pierwszej parady w Nowym Jorku w 1970 roku, który powiedział: „Zaproponowałem słowo duma (pride) w odniesieniu do parady. Moją pierwszą myślą było «Gay Power», ale doszedłem do wniosku, że zwykli ludzie mają bardzo małe szanse na posiadanie władzy. Wtedy nie mieli władzy, nawet teraz mamy jej tylko trochę. Każdy może być jednak dumny z siebie, a to sprawiłoby, że bylibyśmy szczęśliwsi jako ludzie. To poczucie dumy mogłoby z kolei wywołać ruch, który przyniesie zmiany”. W tych słowach kryje się myślenie o queerowej paradzie jako o potencjalnym elemencie kultury popularnej, który miałby zastąpić radykalne i polityczne pikiety protestacyjne oraz marsze. Organizacje zaczęły coraz częściej przenosić nacisk z szybkiej rewolucji na progresywną zmianę rozciągniętą w czasie. Kiedy epidemia AIDS znalazła się pod kontrolą, takie myślenie zaczęło dominować i przyczyniło się do umasowienia parad w latach 90. i 00. 

Członkowie ACT UP na Pride w Nowym Jorku, 26 czerwca 1988. Fot. The New York Historical Society

Pride stało się popularnym wydarzeniem i tym samym cenną platformą marketingową. Zyskało też element, którego od zawsze potrzebowało paradowanie – rozmach. Przy tym zachowano możliwość formułowania ironicznych, pokojowych komentarzy wobec poczynań władzy, ale już nie rzucając jej tak otwarcie rękawicy. W XXI wieku wielkie korporacje dołączyły do paradowania, bo wyczuły w tym swoją korzyść. Były siłą napędową kapitalizmu budującego nierówności, ale równocześnie mogły sobie zaskarbiać sympatię swoich przeciwników albo przynajmniej raz do roku udzielać im głos, żeby ostatecznie włączyć go w swoją narrację. Kultura popularna, jak pisał jej badacz John Fiske, po raz kolejny pokazała swoją siłę w zawłaszczaniu tego, co radykalne. Ten proces coraz częściej spotyka się dziś z protestami, w wielu miejscach powstają parady, których organizatorzy nie chcą obecności polityków, korporacji czy policjantów, jak chociażby Queer Liberation March w Nowym Jorku z 2021 roku. Na drzwiach Stonewall w czasie Pride w 2020 roku ktoś zawiesił prześcieradło z napisem „Pride is a Riot”. W postemancypacyjnym społeczeństwie niezbędna jest dyskusja o tym, jaka jest realna, polityczna siła parad, i co dla społeczności oznacza ich komercjalizacja. W dobie triumfującego nacjonalizmu wywalczone wcześniej prawa nie wydają się pewne, na co wskazują transfobiczne zmiany amerykańskiego prawodawstwa z ostatnich lat. Czy kolorowe parady są w stanie wywierać odpowiedni nacisk na władzę? 

Polska 32 lata po Stonewall

Pierwsza polska Parada Równości odbyła się w 2001 roku w Warszawie, czyli dokładnie 32 lata po Stonewall. Nie da się łatwo zasypać tej przepaści czasowej, nawet jeśli staramy się jak najszybciej wprowadzać zachodnie wzorce. Wszystko zaczęło się u nas od garstki osób, które bez większego zainteresowania opinii publicznej i mediów pojawiły się w przestrzeni miasta. Dopiero po tym, jak ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński zabronił organizowania Parady w 2004 i 2005 roku (na różny sposób w końcu się odbyły), rozpoczęła się dyskusja społeczna na jej temat. Podobnie jak powstające w ostatnich latach marsze w wielu polskich miastach, Parada miała charakter oddolny, ale od początku mogła czerpać z wzorców innych krajów (pierwszą zorganizowano po tym, jak jej twórcy zobaczyli relację telewizyjną z Pride w Sydney). To były pokojowe, kolorowe, inkluzywne pochody, które przez długie lata spotykały się z bardzo agresywnymi reakcjami ze strony kontrmanifestacji. Osoby LGBTQ+ nie miały poparcia społecznego, nie było też woli ze strony polityków, by doszło do progresywnych zmiany prawnych w Polsce.

Parada Równości 2007, fot.: Konrad Porowski

W ostatnich ośmiu latach Parada urosła w siłę i stała się dużym wydarzeniem, mimo że rządowa narracja polityczna w Polsce była otwarcie homo- i transfobiczna. Wartości i postulaty, które stały za Paradą, popierało coraz więcej osób krytykujących konserwatyzm poprzedniej władzy. Równocześnie zaczęło w niej brać udział coraz więcej platform różnych korporacji, a to prowadziło do tarć w świecie aktywistycznym. Parada mimo wszystko nie straciła politycznego znaczenia i zacięcia, wciąż była solą w oku władzy, pokazywała też dobitnie, że świat mógłby wyglądać inaczej, na nacjonalizm reagując humorem. Pieter Bruegel ukazałby to pewnie trafnie na jednym ze swoich obrazów jako tęczowego orła stającego w szranki z rycerzami Maryi. 

Niespodziewanie dla wielu queerowych osób, zmiana sytuacji politycznej w Polsce nałożyła się na radykalne zmiany zachodzące w środowisku LGBTQ+. W tym roku ulicami Warszawy przeszły aż trzy Parady, co nie byłoby niczym zaskakującym, biorąc pod uwagę podziały, jakie zachodzą w innych krajach. Często różne środowiska, na przykład sprzeciwiając się udziałowi polityków czy firm, organizują własną paradę, skupiając się na jej politycznym charakterze, podczas gdy najliczniejsze marsze odbywają się z udziałem świata biznesu. W polskim wydaniu pączkowanie parad wynika jednak z osobistych konfliktów i sprzecznych interesów osób, które je organizują. Tymczasem nadal czoło Parady nie dotarło do Sejmu, co prowadziłoby do realnej zmiany prawa. Na dodatek, jak wskazuje frekwencja na paradach w tym roku – o wiele mniejsza niż w latach poprzednich – przez te podziały paradowanie straciło elementy, których potrzebuje do życia, a więc liczebność i siłę płynącą z solidarności. Podziały jednak od zawsze są częścią przemian, więc można też skorzystać z furtki, którą dawało paradowanie i po prostu skupić się na radości bycia wśród swoich. Dopóki organizatorzy się nie dogadają, tylko to nam pozostaje, ale to i tak wiele, bo kpienie z systemu ufundowanego na nierówności to naprawdę potężna broń, która w końcu przynosi rezultaty.