ILE NA DZIESIĘĆ?: Ciało i krew, czyli horror spod znaku krucyfiksu i sutanny
Zarówno „Niepokalana”, jak i „Omen” utożsamiają ciążę ze stanem demonicznego opętania, a w płodzie dostrzegają potworny abjekt. Walkiewicz o współczesnych horrorach i bohaterach w sutannach
Ponoć człowiek, który w nic nie wierzy, boi się wszystkiego. Kino grozy uczy, że ten, który wierzy, boi się za dwóch. Na małym i dużym ekranie trwają więc poszukiwania katolickiego superherosa, który uciszy diabelskie podszepty, pomoże zażegnać kryzys wiary i przytrzyma za szelki nad metafizyczną otchłanią. Płeć dowolna (byle nie te nowe, dziwaczne!), rasa kaukaska, wyznanie oczywiste. Wymagane doświadczenie w egzorcyzmach, zalecany kurs w szkole rodzenia, znajomość łaciny w stopniu podstawowym. Skąd ta popularność chrystusowej armii rzucającej wyzwanie siłom nieczystym oraz przekonanie, że walka o przyszłość ludzkości rozegra się właśnie w Przybytku Pańskim?
W myśl zasady, że na randce liczą się przede wszystkim dobre chęci, chłopak zabiera dziewczynę do kościoła. Gładzi dłonią nie tylko jej lico, ale i marmurową posadzkę. Szepcze na klęczkach: „Od setek lat ludzie przychodzą tu po nadzieję”. Sacrum i profanum, młodość i wieczność, erotyzm i religia, wszystko w jednej scenie.
Andriej Tarkowski? Terrence Malick? Nie, to „Młode wilki” Jarosława Żamojdy, ale mniejsza o to – najważniejsze, że podobna scena mogłaby znaleźć się w dwóch nowych horrorach o świętych posadzkach: w „Niepokalanej” Michaela Mohana oraz „Omenie: Początku” Arkashy Stevenson. Bohaterki obydwu filmów stają do walki z krwiożerczym klerem, uzbrojone jedynie w wiarę. W Kościele szukają nadziei, a znajdują rozpacz.
Film Mohana opowiada historię młodej zakonnicy (Sydney Sweeney), która nosi w łonie zarodek Zbawiciela. Choć twórcy zapewne wiedzą, że „niepokalane poczęcie” oznacza wolność Maryi od grzechu pierworodnego, na potrzeby filmu korzystają z językowego uzusu, w którym jeden z najważniejszych katolickich dogmatów to po prostu magiczne zapłodnienie – tyle im wystarczy, by zbudować narrację o ciele spętanym przez instytucję. „Omen: Początek” to z kolei zaskakująco udany prequel klasyki satanistycznego horroru z 1976 roku w reżyserii Richarda Donnera; historia nowicjuszki, która próbuje powstrzymać narodziny Antychrysta, a zarazem przedziwny stop wielkiej franczyzy z kameralnym autorskim kinem. Rymujące się dzieła sarkastycznie określa się mianem „proaborcyjnych”, lecz zanim ich twórcy i twórczynie wytoczą najcięższe działa, snują klasyczne gotyckie opowieści o księżniczkach w nawiedzonych zamkach.
Akcja filmów rozgrywa się w Rzymie – w „Niepokalanej” współcześnie, w „Omenie” – w latach 70. ubiegłego wieku. Wieczne miasto jest w nich albo wypchniętą poza kadr ziemią jałową, albo burzliwym oceanem polityczno-społecznej rewolucji. Oferuje iluzoryczny azyl i stoi w pozornej opozycji do opresyjnej przestrzeni domów bożych. Tymczasem zamienione w muzea kina grozy klasztory, opactwa, sierocińce i hospicja są jak dziewiąty krąg piekła. W obiektywie Stevenson i Mohana to miejsca znajome dla entuzjastów gatunku, ale obce i dziwaczne dla bohaterek. Święte relikwie odsłaniają swoją demoniczną naturę, witraże układają się w złowieszcze wzory, a przybity do krzyża Chrystus wydaje się bardziej frasobliwy niż zwykle. Zmienia się też estetyczny kod katolickich rytuałów: świece liturgiczne przypominają szczęki zaciskające się wokół zakonnicy, z kolei ceremonia obłóczyn zainscenizowana jest tak, że można pomylić ją ze średniowieczną torturą.
Zabawa fantami z repozytorium horroru służy oczywiście zakwestionowaniu wszelkich form instytucjonalnego chrześcijaństwa. Nihil novi. Zakochana w apokryficznej „Ewangelii Tomasza” popkultura lubi nam przypomnieć, że królestwo Boże „jest w nas i wokół was, a nie w domach z drewna i kamienia”.
Wspomniana opresyjność przestrzeni ma jeszcze jedno, metaforyczne znaczenie – to kolejny „gorset” narzucony na ciało oddane Bogu. Zarówno „Niepokalana”, jak i „Omen” utożsamiają ciążę ze stanem demonicznego opętania, a w płodzie dostrzegają potworny abjekt. W kinie grozy nie jest to oczywiście nic nowego (choć tak naturalistycznych scen porodu próżno szukać w mainstreamowych produkcjach), lecz połączenie tej perspektywy z opowieścią o klerze ubezwłasnowolniającym młode kobiety daje interesujący rezultat. Czy horror, zazwyczaj będący lustrem na gościńcu w historii kina, odbija w tym przypadku coraz gwałtowniejszą laicyzację społeczeństwa? Czy jest jakąś odpowiedzią na afery pedofilskie i kryzys moralnego autorytetu Kościoła? Być może, choć nie zapominajmy, że opowieść o korumpującej sile władzy to po prostu atrakcyjna fabularna matryca.
Skryte pod habitem ciało jest w obydwu filmach symbolem czystości, tyle że raczej w znaczeniu świeckich norm moralnych. Nie bez powodu bohaterkom towarzyszą drugoplanowe postaci wyzwolonych nowicjuszek, które zdążyły „poszaleć” przed złożeniem ślubów, a do zakonu idą z utylitarnych pobudek. Łączy to zresztą wspomniane produkcje z szerszą filmową tradycją, rozciągającą się od „Matki Joanny od Aniołów” Jerzego Kawalerowicza, po „Benedettę” Paula Verhoevena; generalizując, to dzieła o skomplikowanych relacjach seksualności i wiary. Ten ostatni film wynosi topos „wyzwolonego ciała” w stratosferę kiczu. Prawdziwa XVII-wieczna mistyczka Benedetta Carlini masturbuje się chrystusową figurką, wzdycha do nagiej maryjnej piersi i śni o Synu Bożym, który masakruje armię grzechotników kopniakami z półobrotu.
Czytaj też: Fajni, źli i brzydcy. 25 lat „Rodziny Soprano”
Rose Glass, reżyserka bodaj najciekawszej produkcji z tej przegródki, czyli „Saint Maud”, idzie jeszcze dalej. Portretuje bohaterkę, pielęgniarkę zajmującą się prywatną opieką paliatywną, w podwójnej erotycznej relacji – z Bogiem oraz śmiertelnie chorą ateistką. W jej misji zbawienia umierającej na raka kobiety dostrzega skrajny przypadek religijnego fanatyzmu; ciało zamienia w narzędzie autodestrukcji, a pomiędzy samospaleniem i wniebowstąpieniem stawia znak równości.
Glebą, na której kiełkuje współczesny horror spod znaku krucyfiksu i sutanny, jest kino grozy lat 60. i 70. Fundamentem tamtych produkcji, z „Dzieckiem Rosemary”, „Egzorcystą” i „Omenem” na czele, było oczywiście zderzenie Kościoła z sekularyzującym się społeczeństwem. Z jednej strony – Sobór Watykański II, deklaracje o wolności religijnej i rozmaite definicje akceptowalnych świeckich wartości. Z drugiej – obyczajowa rewolucja, ekspansja ruchów new age’owych i satanistycznych oraz popularność kina nunsploitation, w którym rozerotyzowane zakonnice cierpią w imię Chrystusa. To wtedy w popkulturze narodziła się dominująca narracja na temat kleru, która z delikatnymi modyfikacjami funkcjonuje do dziś. W skrócie: Kościół to skorumpowana i pijana władzą organizacja, lecz są w jej szeregach niezłomni, którzy walczą o chrześcijańskie pryncypia.
W serii „Obecność”, będącej czymś na kształt katolickiego uniwersum Marvela, trykoty superbohaterów przywdziewają Ed i Lorraine Warrenowie – małżeństwo uznanych przez Kościół świeckich egzorcystów. Efektowne rozgrywanie specyfiki ich profesji idzie w parze z romantyzowaniem konserwatywnego modelu rodziny. Mimo długiego stażu związku i powinności związanych z wychowaniem córki, bohaterowie wciąż patrzą na siebie jak zakochane kundelki; on gra na gitarze „Can’t Help Falling In Love” Presleya, a ona słucha z mieszaniną wzruszenia i pożądania na twarzy. Tytułowy „Egzorcysta papieża”, ojciec Gabriele Amorth, to z kolei swój chłop, który nie kłania się ani demonom, ani prałatom, a na przestrogę opętanej, że czeka go starcie z najgorszym koszmarem, odpowiada: „Nie, najgorszy koszmar to ten, w którym Argentyna wygrywa mundial”. W obydwu przypadkach pozłotko filmowej fikcji przykrywa niezbyt atrakcyjną rzeczywistość. Za Warrenami ciągnie się fama cynicznych oszustów oraz oskarżenia o molestowanie seksualne nieletnich, z kolei Amorth tropił Szatana na kursach jogi i w książkach o Harrym Potterze.
Na ekranie grzechy ciężkie to merkantylizacja wiary oraz zaawansowana inżynieria społeczna. Lucyfer infiltruje kościelne struktury, wodzi na pokuszenie boże owieczki, hierarchowie zbijają z nim piątkę, byle tylko zachować władzę. W ciekawym „Sanktuarium” Evana Spiliotopolousa fałszywe maryjne objawienia zostają zamienione w komercyjny produkt. Ostatnim sprawiedliwym okazuje się wyliniały dziennikarz śledczy – tylko jemu nie przeszkadza, że kupczenie cudami zbliża ludzkość do apokalipsy. W dyptyku „Zakonnica” Corina Hardy’ego i Michaela Chavesa, miksie horroru, fantasy, Kina Nowej Przygody i czort wie, czego jeszcze, wyzwanie tytułowemu demonowi rzucają zakonnica i ksiądz w kryzysie wiary. Z kolei w świetnej hiszpańskiej „Veronice” oraz jej prequelu „Siostrze Śmierć” Paco Plazy przegnanie diabelskiego pomiotu wymaga raczej wiedzy kulturoznawczej niż znajomości Słowa Bożego. Mówiąc krótko, żeby wygrać z Diabłem, trzeba wątpić i kwestionować. Jeśli nie dobroć i wszechmoc Pana, to przynajmniej sens kościelnej władzy.
Demian Rugna, twórca argentyńskiego horroru „Gdy rodzi się zło”, nie przejmuje się takimi dylematami i od razu idzie w hardkorową gnozę. W jego filmie nie ma ani zakonnic, ani egzorcystów, ani nawet Boga – ten zrejterował tuż po akcie stworzenia, zostawił nas pustce i śmierci. Są za to demony, które rozprzestrzeniają się drogą wirusową, oraz człowiek, który może liczyć tylko na siebie; jest obraną do bielutkich kości sumą własnych instynktów, strachów i potrzeb. Jego porażka w tym metafizycznym starciu nie jest konsekwencją oddalenia się od Absolutu, tylko niezrozumienia własnej natury. Są w filmie Rugny sceny, od których skręcają się jelita, lecz jego wielkość zawiera się właśnie w tej wizji ludzkiej egzystencji – jeśli spojrzymy pod odpowiednim kątem, całkiem optymistycznej. Na wypadek, gdyby w tych bezbożnych czasach nie pojawił się na naszej drodze żaden superbohater w sutannie, dobrego człowieka i całkiem niezłego egzorcysty zawsze możemy poszukać w sobie.
„Ile na dziesięć?” Kto ma rozum, niech liczbę bestii (a przy okazji liczbę walczących z nią księży, zakonnic i katechetów) przeliczy: sześćset sześćdziesiąt sześć. Na dziesięć.
Czytaj też: Ile na dziesięć? Przeszłość, która nadejdzie
I taki to był tydzień w kulturze. 960 zł za wywiad i co robi Spotify z „Car Thing”
W zeszłym tygodniu dziennikarski zakątek internetu żył wpisem Cezarego Łazarewicza o tym, że jego żona za wywiad dostała tylko 960 złotych (dotychczas wydawało mi się, że to ucz...
czytaj więcej ->I taki to był tydzień w kulturze. Płacz na „Kiss the Future” i Live Nation, który jest jak Żabka
Ok, przyznaję… popłakałem się. I to oglądając film o Bono, a konkretnie „Kiss the Future” o U2 i wojnie w Bośni. To był film skazany na porażkę, ale potem wydarzył się cud opowi...
czytaj więcej ->Jan Hollender. Ojciec polskiego logo
Wyróżniał się tym, że w pełni realizował rolę projektanta „użytkowca” i, co ważne, nie uważał tego określenia za obelgę. Tworząc w zaciszu domowej pracowni, wywarł ogromny wpływ...
czytaj więcej ->