Dokąd odpłynął „Wieloryb”? Wydawnictwo i uczelnia badają sprawę przekładu

Oktawia Kromer
książka
literatura
9.11.2024
11 min. czytania

W środowiskach literackich od ponad tygodnia huczy o sprawie „Wieloryba”, bestsellerowej koreańskiej powieści nominowanej do Nagrody Bookera, o której chodzą słuchy, że… na polski tłumaczył ją translator Google.

W środowiskach literackich od ponad tygodnia huczy o sprawie „Wieloryba”, bestsellerowej koreańskiej powieści nominowanej do Nagrody Bookera, o której chodzą słuchy, że… na polski tłumaczył ją translator Google. 

„Porównywana do książek takich klasyków literatury jak Gabriel García Márquez, Salman Rushdie i Haruki Murakami”, „szybko zyskała w Korei status kultowej”, „w 2023 roku znalazła się na krótkiej liście książek nominowanych do Międzynarodowej Nagrody Bookera” – czytam na okładce powieści „Wieloryb” Cheon Myeong-kwana (polskie wydanie ukazało się we wrześniu 2024 roku nakładem wydawnictwa Znak Literanova). Są i cytaty z prasy: „Epicka, dickensowska historia o ambicji, magii i szaleństwie” („The New York Times”), „Zapierająca dech w piersiach, przepełniona kolorami, zapachami i fakturami koreańskiej codzienności” („The Massachusetts Review”), „Wieloryb na nowo definiuje, czym może być fikcja” („The Kyunghyang Shinmun”). 

„Wbijam kij w mrowisko, ale moja profesjonalna złość i frustracja sięgają zenitu. […] Wieloryb (a przynajmniej duże jego części […]) jest przetłumaczony przez Google Translate” – ogłosiła Marta Niewiadomska, koreanistka, nauczycielka, tłumaczka, autorka e-booków do nauki języka koreańskiego, w social mediach znana jako Pani od koreańskiego. Post ukazał się 28 października, tuż po zakończeniu prestiżowego Festiwalu Conrada w Krakowie (21-27.10), na którym Niewiadomska prowadziła spotkanie z autorem tej książki.

Z kolejnych dwudziestu jeden stories, które można znaleźć wśród jej wyróżnionych relacji, wynika, że tłumaczenie miało odbywać się przez przeklejanie angielskiej wersji językowej do translatora, z pominięciem treści oryginału, znacznie bogatszej i ciekawszej językowo od angielskiego tłumaczenia. Pani od koreańskiego próbowała odtworzyć ten proces, posiłkując się tekstem anglojęzycznym – z sukcesami. Google Translate dostarczał zdanie niemalże identyczne do tych, które wydrukowano w książce, z tymi samymi kalkami językowymi i błędami. I tak na przykład w polskim wydaniu czytamy o „fatalnej” technice walki, co okazuje się kalką z angielskiego „fatal” (po polsku: „morderczy, zabójczy”), albo o tym, że „młodym mężczyznom mimowolnie puchły pachwiny” – to błąd translatora, który w ten zadziwiający sposób tłumaczy anglojęzyczne określenie na erekcję.  

Cheon Myeong-Kwan podczas Festiwalu Conrada, fot. Katarzyna Kukiełka

Wydawnictwo: Dołożyliśmy wszelkich starań” 

Odkrycie Niewiadomskiej wywołało burzę. Początkowo wydawnictwo Znak Literanova, oznaczone w relacjach, nie zabierało głosu. Poproszona o komentarz w tej sprawie dyrektorka wydawnicza Bogna Rosińska 30 listopada zapewniła mnie mailowo, że zarzuty ją zaskoczyły, zwłaszcza że książka do tej pory dostawała „same pozytywne recenzje”, w których zwracano nawet uwagę na walory językowe tekstu. To samo powiedziała również w rozmowie z dziennikarką „Onet Kultura”.

„Dołożyliśmy wszelkich starań, by tę nominowaną do Bookera powieść przygotować zgodnie z zasadami naszego zawodu: tłumaczenie z koreańskiego zleciliśmy koreanistce z doktoratem, pracowniczce Uniwersytetu Warszawskiego, potem tekst tłumaczenia został jeszcze poddany redakcji i korektom. Jak zawsze w Wydawnictwie Znak, nad tekstem pracował zespół zaangażowanych osób” – zapewniła. Dodała, że wydawnictwo „bada sprawę”. 

Tłumaczka „Wieloryba”, dr Anna Diniejko-Wąs jest opiekunką studentów wydziału koreanistyki (studia wieczorowe licencjackie). Niestety, nie odpowiedziała na moją mailową prośbę o rozmowę w tej sprawie. Od jej przełożonej, kierowniczki Zakładu Koreanistyki, dr Anny Paradowskiej, dowiedziałam się, że uczelnia również, podobnie jak wydawnictwo, „bada sprawę” – i nic więcej nie może mi teraz powiedzieć. 

Krindż po koreańsku

Marta Niewiadomska jako „Pani od koreańskiego” od prawie trzech lat popularyzuje wiedzę o Korei. Uczy języka i kultury, dzieli się ciekawostkami (dowiadujemy się, że w Korei pytanie o grupę krwi przypomina nasze pytanie o znak zodiaku, albo jak powiedzieć „krindż” po koreańsku). Natrafiła na niepokojące fragmenty przekładu „Wieloryba”, przygotowując się do rozmowy z jej autorem na Festiwalu Conrada. Zaskoczona tym, co zobaczyła, porównała fragmenty polskie z oryginałem i z angielskim tłumaczeniem. 

– Z zasady unikam czytania przekładów, jeśli znam język oryginału. Myślę, że większość tłumaczy tak ma. Czytając przekład, skupiamy się bardziej na nim niż na treści książki, wchodzimy w tryb analizowania. Do tej pory nie spotkałam się jednak z sytuacją, w której w tekście dostrzegałabym problemy na tak wielu poziomach: moją uwagę zwróciło tu nie tylko tłumaczenie, ale też redakcja, korekta. Chociażby to, że nikt nie zwrócił uwagi na dziwnie brzmiące wyrażenia – mówi Niewiadomska, i podaje przykłady, o których pisałam wyżej. Zaznacza, że nie chce spekulować. – Cieszę się, że „Znak” podjął ten temat. Dowody, które zgromadziłam, wskazują na użycie translatora, ale może kryje się za tym jakieś wyjaśnienie? – zastanawia się. 

Niewiadomska jako tłumaczka współpracuje głównie z wydawnictwem Tajfuny („Nikt nie odpisuje” Jang Eun-jin, „Przeklęty królik” Bory Chung, „Uśmiech Shoko” Choi Eun-young), tłumaczyła też dla Czarnej Owcy i wydawnictwa Wilga. Ze Znakiem nie współpracowała, Annę Diniejko-Wąs zna tylko ze słyszenia. – Myślę, że głównym problemem słabszych tłumaczeń są krótkie terminy. Ja mam szczęście, że dostaję na tłumaczenie dużo czasu. Gdy książka wymaga jeszcze dłuższego „szlifowania”, bo na przykład czekamy na dostępność konkretnej redaktorki, termin dodatkowo się wydłuża – relacjonuje. 

Na przetłumaczenie średniej długości powieści Niewiadomska poświęca zwykle około dwóch miesięcy („ale da się to zrobić szybciej, nie robię tego osiem godzin dziennie” – zaznacza). Później książka przechodzi proces redakcji, korekty, co na przykład w Tajfunach trwa kolejne 2-3 miesiące, a nawet pół roku czy rok, zależnie od dostępności potrzebnych w tym procesie osób. (W dużych wydawnictwach, według Niewiadomskiej, proces po oddaniu tłumaczenia trwa znacznie krócej, nawet tydzień-dwa).

– W Tajfunach mamy dodatkowo kolacjonowanie, genialny proces, który polega na tym, że zanim jeszcze do tekstu usiądzie redaktor, czyta go osoba, która zna język oryginału, i może porównać ze sobą te dwa teksty, sprawdzić, czy nic nie zostało przegapione. Najczęściej robi to inny tłumacz. Z redaktorem lub redaktorką skupiamy się już na samym brzmieniu polskiego przekładu, jego spójności, stylu, sprawdzamy też, czy nie pojawiają się jakieś niejasne znaczeniowo fragmenty, bo na przykład coś okazuje się mało czytelne dla osób niezaznajomionych z koreańską kulturą – relacjonuje. 

Marta Niewiadomska podczas Festiwalu Conrada, fot. Katarzyna Kukiełka

Moja rozmówczyni ocenia, że „Wieloryb” to „wyjątkowo gruba powieść” (ma 416 stron). –  Może tłumaczka wspomagała się Google Translate ze względu na pośpiech? – dopytuję. – To narzędzie jakich wiele. Translatory możemy traktować jako „szybsze słowniki”, korzystamy też z baz synonimów, korpusów językowych. Te narzędzia nie zastąpią jednak pracy twórczej tłumacza, nie oddadzą charakteru, stylu tekstu. Zwłaszcza że z koreańskiego na polski akurat translatory nie tłumaczą dobrze – twierdzi Niewiadomska. 

Jeśli chodzi o tłumaczenia książek z dalekiej Azji (japoński, chiński, koreański) Niewiadomska zaznacza, że współcześnie przekłady pośrednie (czyli nie z języka oryginału), są coraz rzadsze. Polscy wydawcy zauważyli, że w anglojęzycznych przekładach luźniej podchodzi się do omijania fragmentów tekstu, że w „przekładzie przekładu” zawsze gubi się pewne szczegóły. 

Przekład robiony po łebkach”

Informacje o tym, że sprawa oburzyła środowisko: tłumaczy, redaktorów, wydawców, koreanistów, docierają do mnie z wielu źródeł. Potwierdza to między innymi dr Bartosz Wójcik, krytyk literacki i tłumacz, adiunkt w Katedrze Lingwistyki Stosowanej UMCS, specjalista od kultury anglojęzycznych Karaibów. Podobnie jak Niewiadomska, zaznacza, że trzeba zaczekać na oficjalne stanowiska w tej sprawie. Ale też nie ukrywa, że o sprawie „rozmawia się w społeczności tłumackiej”. 

– Na podstawie tego, co zostało udostępnione na profilu „Pani od koreańskiego”, widać tłumaczenie z angielszczyzny, i to skąpe pod względem językowym. Na przykład słowo „clinic” zostaje przetłumaczone na „klinikę”, a to mogła być „przychodnia”, „poradnia”. Widać po tych fragmentach, że przekład był robiony „po łebkach”, że są niedoróbki – mówi Wójcik. 

Podobnie jak Niewiadomska, Wójcik dziwi się, że błędów nie wykryła redakcja ani korekta. On także podejrzewa, że zawinił pośpiech. Martwi go takie podejście, bo, jak zaznacza, odbija się to także na osobach, które wykonują swoją pracę rzetelnie. Spada zaufanie, szacunek do ich pracy. – To problem tylko dużych wydawnictw? – dopytuję. – Raczej tak, działa tu „ekonomia skali”. W dużych wydawnictwach panuje większa presja jak najszybszego wydawania, ścigania się z konkurencją. W razie czego duże wydawnictwa wiedzą też, że wydają tak wiele tytułów w ciągu roku, tak wiele znanych nazwisk, że mają środki, żeby w razie czego z takiego kryzysu wybrnąć. Małe muszą być ostrożne, bo jeden taki błąd i będą skończone – mówi. 

„Tekst czyta się dobrze”

Do dnia oddania tego tekstu do redakcji (5 listopada) nie uzyskałam żadnych dodatkowych informacji od Zakładu Koreanistyki UW. Od wydawnictwa po długim weekendzie listopadowym dowiedziałam się (4 listopada), że tłumaczka dostała tekst po koreańsku i pracowała nad nim najpierw przez cały rok samodzielnie, a następnie kontynuowała pracę z redaktorką.

Dyrektorka wydawnicza Bogna Rosińska zaznacza, że zapoznała się już wstępnie z procesem redakcji, widziała komentarze, w których tłumaczka „często (…) podawała fragmenty tekstu po koreańsku albo opatrywała swoje tłumaczenie dodatkowym opisem kontekstu kulturowego”, “wyjaśniała redaktorce, która czytała tylko wersję angielską, dlaczego coś przetłumaczyła tak, a nie inaczej”. 

Marta Niewiadomska i Cheon Myeong-Kwan podczas Festiwalu Conrada, fot. Katarzyna Kukiełka

Wśród pozytywnych recenzji polskojęzycznej wersji „Wieloryba”, oprócz osób mi nieznanych, na przykład recenzentów-amatorów z portalu lubimyczytac.pl, zauważam głos Natalii Szostak (Natalia Szostak. Czytelniczka). Szostak, już pod koniec września, miesiąc przed Festiwalem Conrada, na Facebooku z zachwytem napisała o „Wielorybie”, że to „splątana, ciemna baśń, nawiązująca do najlepszych tradycji realizmu magicznego”, „jedna z tych książek, o których przed lekturą lepiej nie wiedzieć za dużo, by nie stracić możliwości odkrywania tego, co jeszcze się w niej kryje”, „historia, w którą wpada się jak w morską głębinę”. Zapytana przeze mnie o opinię na temat tłumaczenia, Szostak przyznała, że w kilku miejscach książka rzeczywiście językowo jej „zgrzytała”. Ponieważ jednak jest opowiadana „trochę jak baśń”, uznała, że tak miało być. „Nie mam kompetencji żeby ocenić, w jaki sposób dokonano tłumaczenia. „Jeśli potwierdzą się odkrycia Marty, jest to oczywiście skandaliczne” – dopisała. 

Z recenzji na lubimyczytac.pl (książkę oceniono na 8/10, ma 65 ocen i 25 opinii), wynotowuję, że „Wieloryb” to „czytelnicza przyjemność w stanie czystym”, której „największą siłą (…) jest styl i język”. Uśmiecham się pod nosem, gdy pod jedną z najdłuższych, pełną superlatyw recenzją (m.in. „świetne posłowie tłumaczki, które pozwala lepiej zrozumieć kontekst książki”, „tłumaczenie wykonane na najwyższym poziomie”) widzę dopisek, że to „współpraca recenzencka”. Chwilę później wpada mi w oczy kolejny: „dziękuję za zaufanie i egzemplarz do recenzji od wydawnictwa @znak_literanova (współpraca reklamowa)”.

„Literacka perełka”, „książka inna niż wszystkie” – czytam dalej. Głosy krytyki są bardzo rzadkie, ale zdarzają się. Użytkowniczka Jolasia 23 października wyznała, że rozczarował ją „brak koreańskiego kontekstu”. „Liczyłam na egzotykę, na to, że czegoś się o powojennej Korei Południowej dowiem. Wydaje mi się, że książka jest uszyta pod zachodniego odbiorcę, celowo wyjałowiona z lokalności, by nadać jej uniwersalny charakter. Reasumując, jest ok, ale dużo zależy, czego oczekujemy od lektury. Dla mnie to jednak trochę za mało. Szybko o tej książce zapomnę” – napisała. Ocena: 6/10, pod recenzją brak informacji o współpracy. 

Reklama