ILE NA DZIESIĘĆ? List św. Daltona do Koryntian. Nowy „Wykidajło”

Michał Walkiewicz
film
4.04.2024
8 min. czytania

Lubię słońce, plażę i 48-godzinną dobę, w trakcie której jest czas na przejażdżkę, drinka, mordobicie i rozmowę o życiu. W Road House nie brakuje podobnych fantazji.

Gdy chłopiec wdaje się w bójkę, wstydzi się przegranej i pyszni się zwycięstwem. Gdy wdaje się w nią mężczyzna, nie zna pychy ni wstydu – wie doskonale, że w „żadnej bójce nie ma zwycięzców”.  Nie nauczył go tego ani Sun Tzu, ani Ghandi, ani nawet Kanye West, tylko John Dalton – dyplomowany filozof z Uniwersytetu Nowojorskiego, etatowy bramkarz z najgorszej mordowni w Missouri oraz facet, który przeszedł Mario w lewo. Dalton, bohater kultowego akcyjniaka Wykidajło w reżyserii Rowdy’ego Herringtona, wie, co mówi. Gdy zamienia agresywnych bywalców baru w żelatynę, nie robi tego z wilczym uśmiechem na twarzy. Jego melancholijne spojrzenie jest wyrazem głębokiego rozczarowania ludzkością: a więc przemoc, szkoda. 

Nakręcony na zlecenie Amazonu Road House Douga Limana, czyli remake klasyka z 1989 roku, raczej nie powtórzy sukcesu tamtej produkcji; kasety VHS z Wykidajłą były tak zajechane, że do każdej dodawano śrubokręt, taśmę izolacyjną i gumkę recepturkę. To jednak znacznie lepsze kino. Zrobione z biglem, odwołujące się do atawistycznych potrzeb, stawiające w centrum fabuły trzecią zasadę dynamiki Newtona. Ponadto, w zgodzie z pop-filozofią kina akcji, pełne pytań granicznych. Czy wszyscy krwawimy tak samo? Czy kopniak w piszczel jest skuteczniejszy niż cios w grdykę? Ilu facetów potrzeba, by obezwładnić Conora McGregora?  

POSŁUCHAJCIE TEŻ: O FILMIE WYKIDAIŁO I NIE TYLKO W PODCAŚCIE I TAKI TO JEST MIESIĄC W KULTURZE

Wielki chłód 

Stary dobry Dalton mawiał różne rzeczy. Na przykład, że „ból nie boli” (do opatrującej go pielęgniarki), albo że niektórzy ludzie są „zbyt głupi, by się dobrze bawić” (o tych, którzy po uprzejmej prośbie o opuszczenie lokalu wybierali przemoc). Wspomagany staroszkolną machiną translacji, potrafił też rozwiać wątpliwości co do antycypowanego przebiegu zdarzeń. „Plan mój, albo chuj” – mawiał. 

Road House, 1989

W oryginalnym Wykidajle grał go nieodżałowany Patrick Swayze. Dość powiedzieć, że wszystkich widzów, którzy wcisnęli „PLAY” na wspomnienie jego seksownego wirowania w Dirty Dancing, czekała sroga niespodzianka. Jasne, Dalton lubi zrzucić koszulkę i uprawiać Tai Chi o wschodzie słońca. W gruncie rzeczy jednak jego codzienną rutynę odmierza trzask tłuczonego szkła i łamanych kości. Wszystko w zgodzie z konfucjańskim imperatywem społecznego posłannictwa. „Jeśli ktoś nazwie cię lachociągiem, bądź miły. Wskaż mu drogę do wyjścia. Jeśli nie zechce iść, odprowadź go. I bądź miły. Jeśli nie chce być odprowadzony, poproś kolegę o pomoc. Obaj bądźcie mili. Pamiętaj – to tylko praca. Nic osobistego”. 

W miejscu, gdzie diabeł boi się powiedzieć „dobranoc”, nie jest to jakiś tam „kodeks twardziela” czy inny tekst, który warto rzucić przed rozkwaszeniem komuś nosa. To dowód nieosiągalnego dla maluczkich profesjonalizmu oraz świadectwo nienagannej etyki zawodowej. A wszystko dlatego, że Wykidajło –  napisany i nakręcony jak western – rozgrywa się niby na amerykańskiej prowincji, ale tak naprawdę w alternatywnym wymiarze. Bramkarze są tu gwiazdami rocka i celebrytami, a jednocześnie wykonują zawód zaufania publicznego. Mężczyźni chcą być nimi, kobiety – z nimi, czasem na odwrót. Pieśni o ich bohaterskich czynach niosą się echem od Nowego Jorku po Los Angeles. To zresztą nie „bramkarze”, tylko „chłodziarze”. Angielskie słówko „cooler” oznacza bowiem kogoś więcej; kogoś, kto w zgodzie z naukami Buddy odprowadza ciepło ludzkich emocji i szuka porządku w chaosie.  

CZYTAJ TEŻ: Ile na dziesięć, najgorsze filmy według Walkiewicza

Chłodziwo Daltona działa bez zarzutu: dźwignia na łokieć, kopniak w krocze czy też, jak mawiało się w jego czasach, tuba na japę. Kolejny dzień w biurze. Przynajmniej do czasu, gdy mściwi scenarzyści ustawiają go na kursie kolizyjnym z szemranym „przedsiębiorcą” Bradem Wesleyem (Ben Gazzara). Facet jest nikczemny. Gdy widzimy go w akcji po raz pierwszy,  jedzie kabrioletem i podśpiewuje kultowe „Sh-Boom” zespołu The Chords, po czym bez ostrzeżenia spycha Daltona z drogi. Nie ma tu złej krwi, niezapłaconych rachunków krzywd, wzajemnych animozji. Panowie nawet się nie znają, a Wesley robi to dla zabawy. Pytam: kiedy zajmie należne mu miejsce na listach najpotworniejszych szwarccharakterów w dziejach kina? 

Road House, 1989

Z dzisiejszej perspektywy wszystkie te barowe bójki, dziewczyny tańczące na stołach, filozoficzne maksymy wygłaszane po kopniaku w czoło, niezbędne sceny cementowania męskiej przyjaźni oraz zbędne sceny erotyczne mieszczą się w kiczowatej konwencji ejtisowego kina akcji. Mieszczą się w niej nawet Kelly Lynch w kuriozalnej roli miejscowej Doktor Quinn oraz Sam Elliot jako stary mądry pies, mentor wszystkich bramkarzy. Lecz Wykidajło to również momenty czystej transgresji. Jest w filmie scena, którą ulokowałbym gdzieś pomiędzy Cwałem Walkirii z Czasu apokalipsy, pożegnaniem z Casablanki oraz ostatnim tchnieniem Obywatela Kanea. Pojedynek na śmierć i życie: dwóch facetów splecionych w klinczu, oblepionych błotem, krwią i potem. Ten szlachetny próbuje wyrwać się z żelaznego uścisku. Ten niegodziwy zaciska muskularne ramiona i czule szepcze mu do ucha: „Takich jak ty dymałem w więzieniu”. Nieźl…chwila, chwila… CO?

Żar befsztyków

W nowym filmie mądrości wschodu i zachodu powracają – choć minęło przeszło ćwierć wieku, bójki wciąż nie da się wygrać. Tym razem Dalton nie jest filozofem, tylko byłym zawodnikiem MMA, co w pierwszej chwili wydało mi się nie najlepszym wyborem scenariuszowym: cokolwiek wydarzyło się w oktagonie, nie może być przecież ciekawsze niż uniwersyteckie życie faceta, który zamienił salę wykładową na klub ze striptizem. Myliłem się – bez przeszłości związanej z krwawym sportem nowy Dalton w zasadzie nie istnieje. 

W bohatera wciela się Jake Gyllenhaal, aktor o łagodnym spojrzeniu i twarzy obiecującej refleksję za refleksją. Na siłowni spędził tyle czasu, że zamienił się w samobieżny antrykot. Górę żylastego mięcha wieńczy jednak zafrasowane oblicze, a ekstraspekcję zastępuje introspekcja. Tamten Dalton ratował człowieka przed jego własnym instynktem autodestrukcji. Dalton roku chrystusowego 2024 chciałby ochronić resztę ludzkości przed samym sobą.

Road House, 2024

Lubię ten scenariuszowy zwrot, bo dzięki niemu na dłuższy czas przejmujemy optykę zbirów i sami zachodzimy w głowę, o co temu facetowi właściwie chodzi. Dalton buja się po przydrożnym zajeździe, do twarzy ma przyklejony tajemniczy uśmieszek, każdą czynność wykonuje na jałowym biegu. Nawiązuje romans z miejscową lekarką, odwiedza lokalną księgarnię, siedzi w barze, a gdy kładzie się spać, śnią mu się „demony przeszłości”. W toku akcji okazuje się jednak, że bohater jest po prostu pogodnym psychopatą. I biada temu, kto będzie chciał przerwać jego autorski kurs samokontroli.  

Najcelniejszą diagnozę wystawia Daltonowi niejaki Knox (Conor McGregor). Łatwo zapamiętać to imię, bo gość ma je wytatuowane na całym ciele. McGregor – w cywilu zadymiarz i gwiazdor MMA – prezentuje na ekranie coś w rodzaju piekielnej wersji metody Stanisławskiego. Poznajemy go w scenie będącej kluczem do całej konwencji. Jesteśmy w malowniczym włoskim miasteczku, pod balkonem pełnym pnących róż. Knox daje drapaka przez okno, ponieważ nakrył go mąż niewiernej kobiety. Renesansowa fraszka dobiega końca, gdy golusieńki mięśniak ograbia z odzienia przypadkowego faceta, wysadza w powietrze lokalny bazarek i szczerzy się do kamery. Więcej mefedronu, kino wytrzyma. 

Road House, 2024

Nic nie poradzę, że łasy jestem na takie ekscesy. A jeszcze bardziej lubię słońce, plażę i 48-godzinną dobę, w trakcie której jest czas na przejażdżkę, drinka, mordobicie i rozmowę o życiu. W Road House nie brakuje podobnych fantazji. Jako że akcję przeniesiono z Jasper w stanie Missouri na Key West w stanie Floryda, całość spowija aura wakacyjnej przygody – oczywiście takiej, w której co pięć minut ktoś dostaje krzesłem w łeb. Jedyne, co mnie dziwi, to niezłomność barowych pieśniarzy (w tych rolach liczna reprezentacja artystów z bluesowo-rockowej sceny). Rozumiem, że jeśli w poniedziałek udało im się ujść z życiem, wrócą we wtorek. Lecz w tym lokalu naparzanka trwa siedem dni w tygodniu. 

***

Ile na dziesięć? Oceniać Wykidajłę to jak oceniać waniliową colę, penicylinę albo Patricka Swayze – niektóre zjawiska są poza skalą. Nie podniósłbym też ręki na jeden z ulubionych filmów Billa Murraya – ilekroć Wykidajło leci w telewizji, aktor dzwoni do producenta Mitcha Grazera, męża Kelly Lynch, i oznajmia mu: „Już za chwilę Patrick i twoja żona będą uprawiać seks” (a gdy nie może wykonać telefonu, w zastępstwie dzwoni jego – cytując Grazera – „przygłupi brat”). Natomiast oceniać remake, to jak oceniać Wykidajłę – niby można, ale zaraz się okaże, że niektórzy ludzie po prostu nie potrafią się dobrze bawić. 

Doung Liman, Wykidajło (Road House), Amazon, 2024.