Reklama

Jak mówić o Marii Prymaczenko?

Joanna Ruszczyk
sztuka
wywiad
4.04.2024
14 min. czytania

Jej zwierzęta mają kły, pazury. Ostrzegają, grożą, jej sztuka powstała z potrzeby wolności, ze sprzeciwu – rozmowa z badaczką sztuki Małgorzatą Szaefer wokół wystawy Marii Prymaczenko w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

Wystawę Marii Prymaczenko w Muzeum Sztuki Nowoczesnej odczytuję jako symboliczny gest wsparcia dla Ukrainy. To ikona sztuki ukraińskiej. 

Była postrzegana jako strażniczka ukraińskich kodów kulturowych. Jest i była ikoną – funkcjonowała w systemie totalitarnym, działała w kołach hafciarskich. Ale jej zwierzęta mają kły, pazury. Ostrzegają, grożą. Przysłaniają i odsłaniają to, co rzeczywiście artystka czuła i co symbolicznie ukryła. Sztuka Prymaczenko powstała z potrzeby wolności, ze sprzeciwu. 

Niemałe znaczenie miało też doświadczenie choroby Heinego-Medina, ostre dziecięce porażenie mózgowe. Z powodu sparaliżowanej nogi nosiła długie, wyszywane przez siebie spódnice.

Dzisiaj jej sztuka wybrzmiewa wyjątkowo mocno. Obraz „Gołębica rozpostarła swoje skrzydła i prosi o pokój” – aż ciarki przechodzą.

Jej obrazy to mocne przekazy antywojenne i zapisy osobistych doświadczeń. To rodzaj regeneracji – tak odbijała się od własnej choroby, utraty męża na froncie i roli samotnej matki. Choćby ten tytuł: „Kawka lata, swego męża szuka, lecz go nigdzie nie ma. Jego ciało rozleciało się po całej Ukrainie. Będą rosły kwiatki, będą je rwały dziatki, będą nieść na mogiły. A moja mogiła w niebo się wzbiła”. Tytuły prac są nieodłączną częścią tych symbolicznych obrazów, bez nich inaczej funkcjonowałyby w obiegu sztuki.

Jak to się stało, że zaczęła tworzyć? 

Sama Prymaczenko opowiadała, że zaczęła rysować patykiem na piasku prawdziwe i wymyślone kwiaty, kiedy pasła gęsi na łące kwietnej, nad rzeką. Później naturalnymi pigmentami malowała ściany swojego domu. Na prośbę sąsiadów ozdabiała też ich domostwa. Od tego momentu nigdy nie przestała tworzyć i do końca pozostała w miejscu, w którym się urodziła. Nie dała się ewakuować po katastrofie w Czarnobylu. Jej prace zmieniały się jednak w czasie. Wcześniejsze obrazy były rozbudowane, przedstawiają scenki wiejskie z wozami, z postaciami ludzkimi. Potem artystka uprościła przedstawienia, zaczęła używać mocnych, jaskrawych barw i ukazywać symboliczne osoby zwierzęce – lwy, konie, niedźwiedzie otoczone jabłkami, grzybami, łanami zboża Ukrainy. Teraz ta historia ze zbożem i rolnikami to też aktualny temat. Ale w pewnym momencie pojawiają się na jej obrazach bestie z językami węży, potwór, który albo szelmowsko się uśmiecha, albo ma kły na wierzchu, albo jest gołębicą pokoju. To Czarna Seria Czarnobylska.

Gołębica rozpostarła swoje skrzydła i prosi o pokój, Marija Prymaczenko

Prymaczenko jest na topie, weszła do obiegu sztuki. Nie ma już szufladkowania i podkreślania, że to sztuka ludowa czy outsider art? 

Obracamy się coraz częściej w jednym słowie, „sztuka”. „Brut art”, „outsider art” to określenia historyczne. Pamietajmy, że „brut art” nie jest kierunkiem artystycznym, jest sztuką codzienności. Ale właśnie skończyły się kolejne targi Outsider Art Fair w Nowym Jorku i znowu krytycy głoszą, że to najlepsza sztuka, najlepsi artyści. Frustruję się, gdy słyszę, że to taka „czysta sztuka”. Ta sztuka nie jest taka i taka. Jest różna – taka, jak sztuka konkretnego artysty. Oczywiście, jak w całej sztuce, są pojedyncze genialne osoby, których prace zwalają z nóg. 

Mam wrażenie, że w tej sztuce jest wyjątkowo dużo wątków antywojennych. 

Prześledziłam pacyfistyczne idee w projekcie „Atom Wszechświata” – ten tytuł zaczerpnęłam od Haralda van Bendera, który przybrał imię Adelhyd van Bender. Nie uznawał siebie ani za kobietę, ani za mężczyznę, wierzył, że przechowuje w swojej macicy „atomową tajemnicę wszechświata”. Obsesyjnie rysował, zapisywał tysiące arkuszy papieru, odwołując się do wzorów naukowych – matematycznych i fizycznych. 

Prymaczenko opowiadała, że zaczęła rysować patykiem na piasku prawdziwe i wymyślone kwiaty, kiedy pasła gęsi na łące kwietnej, nad rzeką. Później naturalnymi pigmentami malowała ściany swojego domu

W diagramach często powracał do symboliki atomu, konstelacji planet, rakiet, torped. Wierzył, że jest w stanie utrzymać wszechświat zamknięty w folderach i w ten sposób uchronić świat przed wybuchem atomu. Vanda Vieira-Schmidt również postrzegała sztukę jako ochronę. W ciągu jednego dnia artystka tworzyła nawet sto rysunków, które układała w stosy. Te „papierowe baterie” były jej systemem antymilitarnym. Artystka chciała ustanowić panowanie miłości i dobra, neutralizować codzienną przemoc, zapobiec konfliktom zbrojnym. „The World Rescue Project” powstał w 1995 roku i składa się z około siedmiuset tysięcy rysunków, na przykład: „Demoniczne wiadomości, które zostały wysłane na Ziemię za pomocą uranu i urządzeń do porażenia prądem”.

Są artyści, którzy wprost przerabiają wojenną traumę? 

Z traumą wojny nie mógł sobie poradzić na przykład Kim Jones, który był w Wietnamie. Jest znany przede wszystkim ze swojego alter ego – Mudmana, szamana. Pojawiał się na ulicach Los Angeles prawie nagi, pokryty błotem i kolczastą strukturą z patyków, w masce z rajstopy. Tak konfrontował przechodniów ze swoim trudnym stanem ducha.

W 2016 roku wystawa „Po co wojny są na świecie” w MSN pokazała właśnie zaangażowaną, krytyczną stronę tej sztuki. 

Po wszystkich tych bezpiecznych wystawach w Polsce, które były w muzeach etnograficznych i pokazywały, jaką piękną, niesamowitą sztukę robią ci artyści, „Po co wojny są na świecie” była przełomowa. Odsłoniła zaangażowaną naturę brutowców. Ale to oczywiście tylko jedna z wielu form, jakie przyjmuje brut. Im dłużej zajmuję się tym światem – już prawie dwadzieścia lat – tym mam większą świadomość, jak trudno go pokazać. Jako osoba zaangażowana w działania European Outsider Art Association, biorąca udział w konferencjach, kuratorująca wystawy ważnych artystów, wyszłam z terytorium, które obwarowane było ostrymi granicami sztuki, gdzie musisz coś nazwać, i weszłam w terytorium współbycia. 

Marija Prymaczenko, „Złote Wesele”, 1991

Prymaczenko przejęła międzypokoleniową słowiańską tradycję robótek ręcznych.

Co masz na myśli?

Dla zielarki-fitoterapeutki i aromaterapeutki świat art brut nie jest już tylko wizualny. To zmieniło moją perspektywę – mam wrażenie, że umiem ją teraz mocniej poczuć. To sztuka codzienności, bardzo przy skórze, nawet w sensie dosłownym, bo na przykład Janko Domsic spał pod swoimi pracami, chroniąc się od zimna. Podobnie Miroslav Tichy albo Zdenek Kosek, który zawsze nosił swoje zapiski w kieszeniach marynarki. To sztuka trudna do pokazywania w galeriach, bo z założenia jest poza systemem. Prace są zazwyczaj tworzone „dla siebie”, a nie do pokazywania publicznie. Trudno oddać ich naturę, nie odsłaniając ich tajemnicy. A odsłona tajemnicy jest zdradą. 

Czyli można skrzywdzić artystę, pokazując jego prace? 

Barbara Clark Denyer stworzyła dom – totalne dzieło sztuki, które ukrywała ponad 65 lat. Nigdy nie pozwoliła, aby jej prace były wystawiane poza nim. Sama pełniła rolę artystki, kuratorki i scenografki. Zmieniała przeznaczenie porzuconych przedmiotów, tworząc z ich pomocą dioramy, ołtarze, tryptyki. Świadkami przedsięwzięcia były jedynie jej trzy córki i garstka przyjaciół, których przyjmowała w niezwykłych kostiumach. A po jej śmierci rodzina stworzyła z tego opowieść dla innych, a jej świat, prywatną komnatę, zamienili w realne muzeum. 

Smutne. Brak szacunku. A czym jest to terytorium współbycia? O co chodzi? 

Jest dużo bioróżnorodności w brut arcie. To pole oddane istotom roślinnym, osobom zwierzęcym. Wątki matriarchalne. To, do czego teraz dochodzimy w sztuce. Gdy przyjrzymy się Prymaczenko, widać, że ją też ukształtowały relacje kobiece. Matka i babcia artystki były wysoko wykwalifikowanymi hafciarkami, a Prymaczenko przejęła międzypokoleniową słowiańską tradycję robótek ręcznych. Dzięki nim koduje obrazy, na przykład ptaki to posłańce pokoju, kwiaty – koła słoneczne, konie – ochrona przed złym okiem. Jej prace korzystają z ponadczasowej symboliki opartej na ludowych opowieściach, które są przykrywką dla jej własnych historii. 

Podobnie Anna Zemankova. Dużo rzeczy jej zabroniono z powodu patriarchalnych układów. Chciała iść na studia artystyczne, a została protetyczką dentystyczną. Rodziła synów. Próbując poradzić sobie z ciężką depresją, przykuta do łóżka po amputacji nogi, zaczęła tworzyć. Jej rysunki powstawały codziennie, między trzecią a siódmą rano. W transie pojawiały się niezwykłe, amorficzne obrazy roślin i kwiatów. Pulsujące, zmysłowe. Kwiaty nie-kwiaty. Niebezpieczne, jak mięsożerne rosiczki, stały się przesłoną samotności i tego, co niespełnione. Nie mogę pozbyć się tu porównania do Samosiejek Dominiki Słowik, w których rośliny pochłaniają ludzi.

Marija Prymaczenko, „Kawka lata, swego męża szuka, lecz go nigdzie nie ma. Jego ciało rozleciało się po całej Ukrainie. Będą rosły kwiatki, będą je rwały dziatki, będą nieść na mogiły. A moja mogiła w niebo się wzbiła”, 1991

„Przy halnym rodzą się wariatki” to twój projekt – blog, w którym oddajesz głos kobietom pod hasłem „eko-anarcho-feminizmu”. 

Próbuję śledzić kobiety, outsiderki, niezauważone głosy sprzeciwu, wątki matriarchalne – historie babek, matek, ciotek. To opowieści kobiet, które wyrosły z matriarchatu, z tradycji afroamerykańskiej, gdzie kobieta jest boginią; wizje spirytualistek, które próbują dotknąć innego świata w poszukiwaniu tego, co utraciły. 

Brut jest sztuką, która próbuje poradzić sobie z traumą. Nie lubię mówić o funkcji terapeutycznej tej sztuki, ale ona istnieje. Na przykład Minnie Evans była wychowana przez babcię, która traktowała jej intensywne wizje i sny jako znaki i cuda. Historia rodziny Minnie jest pełna silnych kobiet. Zawarta jest w niej opowieść o doświadczeniach ich przodkini Moni, afrykańskiej kobiety, która była niewolnicą na Trynidadzie.

Cytujesz Mary Proctor : „Jestem kobietą a nie dziwką – szanuj mnie, traktuj równo!”. To mocny głos, choćby w kontekście tego, co dzieje się w Polsce w sprawie ustawy aborcyjnej. Kim jest Mary Proctor? 

Mary Proctor sama siebie określa jako „dziewicę umysłu”, czyli tą, która wcześniej nie tworzyła. Zaczęła, bo usłyszała głos : „Namaluj drogę!”. Głos wyrwał ją z bólu po stracie ukochanej babci i pozostałych członków rodziny, którzy zginęli w pożarze domu. Jej pierwsze prace powstały na starych drzwiach. To historie kobiet, tysiące odzewów, na przykład : „Kobieta musi kochać siebie samą – jeśli nie ona, to kto to zrobi?” albo:  „Urodziłam się, by być wolną, tak mocno jak tylko się da!”. Jednocześnie jest to też głos politycznego sprzeciwu skierowany na przykład przeciwko Trumpowi, z którego Proctor się nabija. Dużo Afroamerykanek outsider art wciąż walczy o swoje miejsce. Ten antykolonialny przekaz jest bardzo aktywny w brut.

Jak trafiłaś na Proctor i inne artystki z projektu? 

Akurat Proctor jest już uznaną outsiderką, ale po tylu latach ciągle trafiam na kobiety, o których nie miałam pojęcia. Dopiero w ostatnich latach ten rodzaj sztuki powoli zyskuje rozpoznawalność – na przykład setne wydanie „Raw Vision Magazine” zostało poświęcone outsiderkom, była też wystawa „Flying High. Women artists beyond double marginalization” z kolekcji Hannah Rieger. 

Oprócz tego ruszyły wystawy indywidualne artystek afroamerykańskich – tu właśnie Mary Proctor, Minnie Evans albo Sister Gertrude Morgan. W ramach tegorocznych targów Outsider Art Fair w Nowym Jorku zauważyłam imponującą ilość artystek, w tym głosy młodego pokolenia.

Marija Prymaczenko, „Lisica idzie na polowanie i lisiątka niesie, żeby kłusownicy ich nie zabrali”, 1990

Kultową książką jest dla mnie Madness is Female, od której zaczęło się moje poważne myślenie o roli kobiet-outsiderek w sztuce i próba odszukania ich głosów. Książka jest poświęcona kobietom ze szpitala psychiatrycznego w Heidelbergu, zesłanych tam w większości przez cudownych mężów. Zainspirowała mnie do wystawy „Mr. Raven, My Love Bird” w 2008 roku. I do dalszych poszukiwań.

Kobiety były traktowane w szpitalu inaczej niż mężczyźni?

Oczywiście. Nie miały na przykład dostępu do ołówków czy kartek, w przeciwieństwie do mężczyzn, który mieli nawet specjalne miejsce wydzielone do pisania listów. Tworzyły więc z rzeczy, które miały pod ręką. Marie Lieb darła prześcieradła i układała z nich co noc gwiazdy, tuż przy swoim łóżku. Odtwarzała kształty płatków śniegu, kwiatów oraz fragmenty zaszyfrowanego tekstu, być może pisma czarownic. Zachowały się jedynie dwie fotografie tych instalacji rozłożonych na podłodze szpitala. Katharina Detzel stworzyła kukłę mężczyzny z siennika, który miał jej bronić przed personelem szpitalnym. Zasłaniała się nią jak tarczą. 

To jakieś hardcorowe historie? Lot nad kukułczym gniazdem

W książce jest opisana historia Agnes Richter, która wyszywała swoją tęsknotę do świata na kaftanie szpitalnym. Wyszyła hasło „notify me!” i numer „583”. Wyszyła też, że tęskni za czereśniami. Chodziła w tym haftowanym kaftanie, żeby się czymś odróżnić. Z kolei Emma Hauck pisała ciągle na tych samych kartkach papieru, bo nie miała więcej. Ostatecznie stworzyła niesamowitą formę listu-palimpsestu. To był list do męża, który odesłał ją do szpitala. Widziałam te kartki w kolekcji Prinzhorna – niesamowite, nieomal przezroczyste. Inna kobieta, Miss G., grypsowała w wyszywanych tekstach, oskarżając lekarza prześladowcę. Wszywała swoje włosy i paznokcie w makatki. 

Poruszające.

Jest też historia patchworkowych pościeli The Quilts of Gee’s Bend – to niezwykła manufaktura kobiet, dzisiaj już znanych artystek. Tworzenie kołder było uważane za domowy obowiązek kobiet na plantacji, kilimy były traktowane jako posag, tradycja pikowania była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Dzisiaj ich prace są pokazywane w wielu muzeach na świecie. Artystki założyły Freedom Quilting Bee, a gdy idea spółdzielni zmieniła lokalną gospodarkę, kobiety mogły pozwolić sobie na zakup podstawowych sprzętów domowego użytku. 

Kobiety często pracują na rzeczach znalezionych – instynktownie albo z braku materiałów – co jest w pewien sposób wizjonerskie. Bazą tych artystów mogą być resztki, śmietniki. 

Marija Prymaczenko, Młody lew złamał dąb i się cieszy (1989, gwasz na papierze)

Doszliśmy do tego w obliczu katastrofy klimatycznej. Też w sztuce. 

Jest wiele przedstawicielek outsider artu, które są świadome katastrofy klimatycznej, na przykład MalinaRiccio. To freeganka, propagatorka „no waste”. Uczestniczy w paradach równości i antyrasistowskich demonstracjach z wyszywanymi przez siebie transparentami, sprzeciwia się budowie miejskich parkingów. Ale są też tacy, którzy po prostu używają „resztek świata”. 

Artyści i artystki brut od dawna wiedzą, że to nie człowiek gra pierwszą rolę w świecie. W tą sztukę wchodzą naturalne, instynktowne prawa ludzi różnych płci, orientacji seksualnych, osób zwierzęcych, istot roślinnych… Na przykład Dinah Joung buduje schrony dla zwierząt, podpiera rośliny, aby mogły lepiej wzrastać, odprawia żałobne rytuały przy ciałach zwierząt, które znajduje. Z kolei Guo Fengyi rysuje złożone diagramy na papierze ryżowym, w których istoty ludzkie/nieludzkie oraz rośliny łączą się w jeden byt. Te artystki są w kontakcie ze światem, ale ich twórczość nie rozwija się pod hasłem „współbycia”,  ten element równościowy występuje u nich naturalnie, bez intelektualnego podłoża. Feminizm, gender też są w brucie w sposób naturalny, a nie wprowadzony przez dyskurs. To dokładnie to, do czego dokopała się sztuka, żeby poradzić sobie z katastrofą klimatyczną, kapitalizmem czy wojnami. O to walczymy we współczesnym świecie. 

Zobacz, u  Prymaczenko na obrazach też są zwierzęta, a nie ludzie. Zwierzęta są postaciami mocy. Są też muchomory. Rośliny mocy. 

Myślisz, że Prymaczenko jadła halucynogenne grzyby? Może stąd te potwory? 

Na pewno używała ziół, które kiedyś naturalnie włączano w lecznictwo. Podobnie z grzybami. Ludzie kiedyś doskonale wiedzieli, jak się leczyć. My odnajdujemy tę wiedzę i uczymy się jej na nowo.  

Marija Prymaczenko, „Wszedł tygrys do sadu i zachwyca się, że jabłonie obrodziły, jabłek zatrzęsienie”, 1994