O Ślązakach w Teksasie. Ziemowit Szczerek

Ziemowit Szczerek
felieton
literatura
recenzja
7.06.2024
10 min. czytania

Małe, zadupiaste miasteczko na południu Teksasu z dziwną historią i dziwnym klanem Moczygembów z sygnetami ojców-założycieli. Mamy dąb, mamy Ku-Klux-Klan, mamy weteranów wojny wietnamskiej.

„Miasteczko Panna Maria” Ewy Winnickiej to rzecz o niczym innym, jak o miasteczku, ale również o tym, jak smętna słowiańska pamięć przechodzi w cool pamięć amerykańską.

Od początku.

Może słyszeliście. Kutz miał o tym kręcić film, a inny Ślązak, taki bardziej elegancki, książkę pisać. Jakoś nie wyszło. Za to Ewa Winnicka napisała reportaż.

Blue Jeans

Panna Maria to polska – a może śląska – a może i śląska, i polska, a może i śląska, i polska i amerykańska, albo, być może – i śląska, i polska, i amerykańska i teksańska osada. W Teksasie. Ślązaków zawiódł tam ich kapłan, ksiądz Moczygemba, jeszcze przed amerykańską wojną secesyjną. Mogłoby się wydawać, że Ślązacy zaraz po tym, jak pojawili się w Teksasie, osiedlili, wybudowali domy, zaorali i obsiali ziemię – to stali się Amerykanami. Takimi samymi jak inni. Jak Anglosasi czy Niemcy. Wydawałoby się, że to koniec historii, że do widzenia Stary Świecie i że tyle tego. 

Że od tej pory nic, tylko westerny kręcić. Dzielni polscy kowboje i szeryfowie w jednym rzędzie z innymi bohaterami amerykańskiego Wild Westu. W O.K. Corral razem z Doc Hollidayem, z braćmi Earpami i braćmi Clantonami w grobach na cmentarzu w Tombstone, leżący zaraz obok Lestera Moore’a, który przyjął „four slugs from 44, no less, no more”, za plecami Jessie’ego Jamesa, kiedy wieszał obraz na ścianie, albo za plecami „Wild Billa” Hickhocka, kiedy ten wykładał na stół „fulla śmierci”. Goniący Billy’ego Kida razem z Patem Garrettem na szlaku do Santa Fe. Kurwa, z Binio Billem naśladującym Lucky Luke’a odjeżdżający w stronę zachodzącego słońca, albo chociaż grający w śląskim westernie, w którym hołdy udają Nowy Meksyk. 

Bo przecież ta amerykańska mitologia nas jara i chcielibyśmy być jej częścią. Polacy jakoś zawsze się nią jarali, jak Hłasko w „Pięknych dwudziestoletnich”. Czasem się mogą ci Polacy nie przyznawać, ale trochę nie wierzę. „Stany, Stany, hajowa jazda”, „Mrągowo Country Piknik”, zapach kowbojek z cebulą oraz gotowaną kapustą na bigos i tak dalej. No więc siadamy na wyobrażonym porczu z hołmmejd ajsti w łapie, wyobrażając sobie Pannę Marię, „nasze” miasteczko w Teksasie, czy Banderę, inne „nasze” miasteczko w Teksasie, którego nazwa, od razu napiszę, żeby nie sprowokować jakichś posko-ukraińskich niesnasek, nie ma nic wspólnego ze Stepanem Banderą, popularnym za naszą wschodnią granicą ukraińskim nacjonalistą z wysokim czołem. 

Otóż nie.

Być Polakiem (Ślązakiem) w Teksasie to jednak było coś innego, niż być Anglosasem. Albo Niemcem. 

Teksas. Zdjęcie z archiwum
Teksas. Zdjęcie pochodzi z archiwum autorki.

Summertime Sadness

Trochę więcej czasu trzeba było, żeby polskie (czy śląskie) osady stały się amerykańskie. Najpierw było kilkadziesiąt lat wyszydzania słowiańskich i katolickich osadników, napadów na ich osady, traktowania jak dziwadeł i buraków, które zjawiły się na tej teksańskiej wichurze, przybywając z jeszcze innych wichur. Wschodnioeuropejskich. „Na ekranie preria, za oknem – Syberia” – jak śpiewał (zdrowo IMHO przesadzając) jeden z klasyków polskiego country. No tak. Ta gorsza część Europy ma przesrane gdzie się nie pokaże. Jak się pokazali Słowianie od Mieszka I czy Bolesława na cesarsko-niemieckich dworach, to od razu wszyscy zaczęli się do nich przypieprzać, że psy i niegodni. Margrabiowie Hodonowie zaczęli ich po wieleckich ziemiach ganiać, a cesarze Świętego Cesarstwa dzielić się w polskiej historiografii na takich, którzy nas tolerowali, i takich, którzy nie tolerowali. 

I gdy pojawili się nasi poczciwi Ślązacy/Polacy w Ameryce, zawiedzeni tam przez księdza o nazwisku Moczygęba, zaczęło się to samo. Ganiali ich kowboje, ganiał Ku-Klux-Klan. Znów byli niegodnymi Słowianami. Tak jak zresztą i u siebie, bo przecież wyjechali z kajzerowskich Niemiec, co prawda jeszcze przed hakatą i kulturkampfem, ale wiadomo: chrzęszczącemu słowiańską rzeżuchą językową chrząszczowi w trzcinie zawsze wiatr w oczy.

Ale „prawdziwi” Polacy z „prawdziwej” Polski, gdy ich później odwiedzali, też mieli z nich bekę. Nie myślcie, że nie. Książkę o tym mam, że mimo że z nas się śmieją, to my, zamiast zrozumieć o chuj w tym prostym przełożeniu chodzi, sami się śmiejemy z tych, którzy mieli jeszcze mniej historycznego fartu niż my. Jak dzieci. No więc „prawdziwi” Polacy pisali, że teksaska quasipolska/quasiśląsk to zaścianek, że ludziska mówią tam jak kmiecie z zabitej dechami prowincji, w dodatku zakonserwowani językowo w XIX wieku. Gdy teksascy Ślązacy przyjeżdżali do Polski – było to samo. Gdzie się nie odwrócisz – dupa z tyłu, i wszyscy chcą dać klapsa.

Musiały minąć dekady, udział w amerykańskich wojnach – od secesyjnej, po pierwszą i drugą, żeby wszystko się jakoś zaczęło. Żeby przestali być dziwni, i stali normalni. 

restrooms. teksas
Restrooms. Archiwum autorki

I stali się normalni. Wyparli to, co było mało cool, a więc to, że przez dekady byli ofiarami prześladowań. Wyparli to, że przez rzeczone dekady ubierali się – według swoich amerykańskich sąsiadów – dziwnie, że dziwnie mówili, że byli biedni i zahukani, i odmalowali sobie własną historię zupełnie na nowo. Sztucznie, ale tak, żeby było efektownie. Tak samo, jak Amerykanie odmalowali sobie, na przykład, historię kowbojów: chłopaków od poganiania i pędzenia bydła, których grupa zawodowa jako taka przegrała z tak nieskomplikowanym urządzeniem jak drut kolczasty. Bowiem, jak dowiadujemy się z książki o Pannie Marii Ewy Winnickiej, gdy pojawił się drut kolczasty, przestali być światu potrzebni kowboje. No cóż, w westernach, szczególnie tych starszych, wygląda to wszystko inaczej, wiadomo.

Nasi Ślązacy również zaczęli inaczej wspominać swoich sąsiadów, którzy im na początku dokuczali. Wszystko wybaczyli. Byli jak wdzięczni i zawstydzeni nuworysze przyjęci do dobrego klubu. „Myśmy wszystko zapomnieli”. Nie to, że mam coś przeciwko takiemu podejściu, bo w sumie można by teraz rżnąć obrażonych przez kilkadziesiąt lat i nikt z tego nic nie by miał. Ale odnotowuję.

„Przyjechaliśmy i pani Curtis pokazała nam, jak przyrządzić kolbę kukurydzy. Jak upiec, żeby smakowała. W starym kraju nie jedliśmy tego. Przyjechaliśmy jako obcy, ale jesteśmy zamerykanizowani, wtopiliśmy się w ten kraj i jesteśmy z niego dumni. Mamy piękne domy, zadbane farmy, szkoły i życie religijne. Wszystko to zawdzięczamy ciężkiej pracy naszych rąk” – tak już widziała całą tę historię jedna z rozmówczyń Ewy Winnickiej.

No a potem faktycznie robi się amerykański film. I to trochę taki w stylu Twin Peaks.

Bo, na przykład, patrzymy na zdjęcie drużyny bejsbolowej Panna Maria Wildcats z 1969 roku i od razu staje przed oczami cały ten klimat z „Cudownych lat”. Kilku z tych bejsbolistów, prosto z kart do bejsbola, które kolekcjonuje co drugi bohater amerykańskiego filmu, nazywa się Moczygemba, więc z miejsca wiadomo: to lokalni arystokraci, pochodzący z tego samego rodu, co słynny ksiądz Moczygemba, który przywiódł swój lud na miejsce, w którym powstała Panna Maria. Pod słynny dąb, na którym zresztą jego lud chciał go, wściekły, powiesić, bo w miejscu, w którym później powstała „najstarsza polska/śląska osada w Teksasie” nie było nic, poza grzechotnikami, upałem i wiecznym zagrożeniem, jak nie od bandytów meksykańskich czy amerykańskich, to od Indian. 

4th of July

No więc mamy już klimat i początek scenariusza. Nie? Aż dziwne, że Kutz i ten drugi, ładnie ubrany Ślązak, z tego nie skorzystali. Małe, zadupiaste miasteczko na południu Teksasu z dziwną historią i dziwnym klanem Moczygembów z sygnetami ojców-założycieli. Mamy dąb, mamy Ku-Klux-Klan, mamy weteranów wojny wietnamskiej. Sąsiednia Bandera ogłoszona jest „kowbojską stolicą świata”. Mamy szalonych trumpistów, miłośników broni i ludzi, którzy głęboko wierzą w nieco inną historię niż ta, która się wydarzyła. Niekoniecznie lepszą pod względem moralnym, ale zdecydowanie bardziej cool. Długorogie bydło i nieskończony horyzont, bardziej monotonny niż mazowiecka równina. I rozwłóczone miasteczka, przy których Nowe Miasto nad Pilicą jest symbolem szarmu i szyku, choć generalnie są do tego Nowego Miasta nad Pilicą podobne, tylko z większymi samochodami i nieco bardziej skoordynowaną wizją przestrzenną. Nieco bardziej.

Patrzcie, na przykład, na takie Karnes City. Przecież to mogą być przedmieścia Warszawy, Łodzi czy w zasadzie dowolne miejsce w Otchłani Środkowopolskiej:

I wszystko to, co pisał o Teksasie John Steinbeck, a zacytowała Ewa Winnicka, że „biznesmeni noszą buty na wysokich obcasach, które nigdy nie widziały ostrogi, a ludzie bardzo bogaci, którzy mają domy w Paryżu i regularnie polują na pardwy w Szkocji, nazywają siebie starymi chłopakami ze wsi. Byłoby łatwo pokpiwać z tej ich postawy, gdyby się nie wiedziało, że tym sposobem usiłują utrzymać związek z siłą i prostotą ziemi. Czują instynktownie, że w niej jest źródło nie tylko bogactwa, ale i energii”.

I Winnicka zaznaczająca na wszelki wypadek „wiekomiejski protekcjonalizm”, gdy „autor pochylał się nad niedojrzałością Teksańczyków: podobała im się industrializacja, która przyszła razem z wojną, ale z drugiej strony byli przeciwni rozwiniętym prawom pracowniczym; nie mogli zrozumieć, że potrzebują nie tylko maszyn, ale i ludzi, którzy nimi zarządzają. Chcieli mieć największy i najbogatszy uniwersytet, ale trudno im było pojąć, że warunkiem koniecznym jest wolność akademicka, której wielu konserwatywnych Teksańczyków się boi”.

Jaki protekcjonalizm? To przecież najzwyklejsza na świecie trzeźwa obserwacja. Z której sami możemy skorzystać. Na miejscu. Nawet nie wyjeżdżając do Ameryki. 

A ludzie z Panny Marii, Bandery i całej tej okolicy może i mówią czasem na samolot „furgocz”, ale częściej jednak „aeroplane”, głosują na Trumpa namiętnie i miłośniczo, kochają swoją broń, boją się Meksykanów i Kalifornijczyków jak pan Bóg przykazał, latają po tych swoich wichurach na zadupiach w kapeluszach, kowbojkach i czasem ze smith and wessonem przy boku, biorą udział w rekonstrukcjach kowbojskich strzelanin z XIX wieku, nie pamiętając już zupełnie, kim wtedy byli. I cholera wie, może i dobrze. 

To znaczy względnie dobrze. Ale jakoś tam dobrze.

Wiadomo.

Trumpiści, kurwa.

No, ale ten.

ślązacy na dziki zachodzie - zdjęcie okładki książki Ewy Winnickiej

Ewa Winnicka, „Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie”, Wydawnictwo Czarne, 2024.