Reklama

W absurdalnym świecie szalonego jogina, Tymona Tymańskiego

Jarosław Kowal
muzyka
wywiad
16.05.2024
11 min. czytania

Byliśmy odważni i bezczelni, a dzisiejsza młodzież ma i jedno, i drugie – naszą postawę i umiejętności najlepszych instrumentalistów.


Jeżeli akurat nie nagrywa albo nie wznawia dawnych nagrań, to koncertuje, a jak nie koncertuje, to pisze scenariusze i książki, komponuje dla teatru albo po prostu doskonali osobistą metafizykę inspirowaną Gombrowiczem, jogą, karate i pomieszaniem jazzu z post-punkiem. Tymona Tymańskiego codziennie można pytać, co u niego słychać, i za każdym razem padnie inna odpowiedź.

W ostatnim czasie przywróciłeś do życia zespół Kury, w „Sclavusie” napisałeś o Totarcie, po raz pierwszy ukazał się koncertowy materiał The Yass Big Band Orchestra, a za chwilę będzie album z utworami Republiki – czy to znak, że dopadła cię nostalgia?


Chyba nie, ale w latach 90. byłem aktywniejszy pod względem wydawniczym i miałem więcej zespołów – Miłość, Kury, NRD – a w latach zerowych trochę to ustało. Tranzystory na pewno nie były tak dobre jak Kury i Miłość, z tego względu, że wcześniej obcowałem z półgeniuszami, a to zawsze owocowało świetnym materiałem. Z czasem zająłem się innymi rzeczami – pisaniem, komponowaniem do filmu i teatru – ale ostatnio znowu coś zaczęło się dziać, głównie za sprawą nowej, postyassowej sceny i takich zespołów jak Quantum Trio, Lasy czy Algorhythm.

Ważnym momentem było dla mnie wydanie albumu zespołu MU, niestety przegapionego, a później nastała pandemia – niedobry czas dla muzyki i dla tego kraju ze względu na rządy faszystowskiej partii PiS. Wracanie po tym okresie wiązało się właśnie z przywracaniem trochę zapomnianych projektów. W międzyczasie wydałem też „Paszkwile” – koniec końców we własnej wytwórni, bo Agora chyba uznała, że będzie to za mocne. MU się nie sprzedało, więc straciłem tam względy, a „Paszkwile” szły po bandzie, co najwyraźniej zostało uznane za ryzykowne, bo przecież Agora była dręczona przez rządzących pozwami i śledztwami. Jeździłem z tym materiałem przez trzy lata po różnych miejscach i śmiele anonsowałem, że trzeba jebać PiS, przez co w końcu nie miałem już gdzie grać. Postanowiłem założyć projekt rezerwowy i stąd wziął się pomysł na „Republikę”. Prace nad tym albumem trwały długo, bo to projekt solowy, a jak przy projekcie solowym nie ma pieniędzy, to trzeba kombinować prośbami i groźbami [śmiech].

Tymon Tymański, fot. Michał Biliński


W dzisiejszej muzyce do przeszłości zagląda się nieustannie i wiele z niej pożycza, ale jeżeli ktoś wraca do własnej przeszłości, pojawiają się zarzuty o wtórność. A może nie ma niczego niewłaściwego w inspirowaniu się własnym dorobkiem?

Nie wydaje mi się, żeby moja własna muzyka była dla mnie inspiracją. Na pewno inspirowała mnie wczesna Republika, w tamtym czasie słuchałem też Brygady Kryzys, Śmierci Klinicznej, trochę De Pressu. Później, jak się pojawił na przykład Kazik, to już zupełnie nie było moje. Do swoich rzeczy raczej nie wracam, chyba że po to, by coś nagrać – mamy na przykład jeszcze jedną płytę Sni Sredstvom Za Uklanianie do zarejestrowania, bo lubię kończyć to, co zacząłem.

Z Kurami było tak, że z wydań cyfrowych płynęły do nas grosze rzędu kilku stów co trzy miesiące, więc stwierdziłem, że to nie ma sensu, bo tkwimy w piramidzie finansowej, a nad nami znajduje się jakiś pseudo-Bezos i banda zarabiających na tym korposzczurów, ale o powrocie w ogóle nie myślałem. Piotr Pawlak długo deliberował, gdzie by ten materiał oddać i w końcu trafił na wytwórnię S7. Wolał, żeby ktoś zainteresował się tym na poważnie i wydał winyle. Nagle wypaliło – sprzedaliśmy kilka tysięcy płyt, zaczęły się koncerty. Na początku byłem sceptycznie nastawiony, ale wygląda na to, że Kury zostaną na dłużej.

Czytaj też: Nawet jeśli nie słuchasz jazzu, na pewno znasz EABS

Mam wrażenie, że teraźniejszość dopiero dogoniła muzykę z „imMATHEMATICS”. Dwadzieścia pięć lat temu, kiedy rejestrowano ten koncert, na pewno wyprzedzał swoje czasy w polskim jazzie, ale jak się go słucha dzisiaj, nie odstaje od tego, co robią na przykład Teo Olter, Emil Miszk albo Tomek Chyła.

Niewiele kapel gra dzisiaj bardziej nowocześnie niż grała Miłość czy grają Kury. Oczywiście pojawiają się nowe technologie, zarówno sceniczne, jak i studyjne, ale w samej grze nikomu nie ustępujemy. Parę lat temu Sławek Janicki z Mózgu zaprosił mnie i Mikołaja Trzaskę do audycji, słuchaliśmy naszej muzyki z lat 90. Szczęka mi opadła, powiedziałem do Mikołaja: „Stary, naprawdę byliśmy kurewsko odważni”. Graliśmy może gorzej niż teraz, ale nie graliśmy źle. Jazzmani zawsze trochę się z nas podśmiewali i my też śmialiśmy się z nich, bo myśleli, że opanowali szachy, a my pokonywaliśmy ich metodą zejścia z szachownicy i wbicia noża w plecy. Byliśmy odważni i bezczelni, a dzisiejsza młodzież ma i jedno, i drugie – naszą postawę i umiejętności najlepszych instrumentalistów. W dodatku jest bardzo ciekawa nowego, co jest ważne, bo jazz może być wielkim atutem dla ludzi otwartych, a zarazem wielką blokadą dla ludzi zamkniętych.

Tymon Tymański fot. Michał Biliński



Yass był muzyką buntu. Podobnie free jazz, bebop, nawet nowoorleański jazz, ale czy dzisiaj jazz wciąż – albo znowu – jest muzyką buntu?


Bunt w muzyce już się skończył. Miał sens wtedy, gdy świat podzielił się na dwa główne obozy – komunizm i kapitalizm. Żyliśmy w komunie jako niewolnicy systemu, który przewidział Orwell, i nie mieliśmy co ze sobą zrobić. Musieliśmy się uczyć, studiować, słuchać punka, słuchać nowej fali, czytać książki, sięgać po literatów i muzyków, którzy kazali myśleć indywidualistycznie. To były nasze narzędzia do buntowania się przeciwko systemowi, ale w latach 90. zaczęło się wielkie uwolnienie, świat stał się globalną wioską, co miało wady i zalety.

Nie będą doczepiał sobie orderu, ale dorastaliśmy w trudnych okolicznościach i kiedy porówna się je z obecnymi, bunt traci znaczenie. Totart przewidział egalitaryzm sztuki i dostępności do mediów. Przewidział, że wszyscy będziemy mogli grać muzykę, robić zdjęcia, kręcić filmy i tak dalej. Jest to super fajne, bo dla wielu osób sztuka stanowi autoterapię i świetną formę komunikacji, ale nie każdy będzie zawodowcem i z tym wiąże się problem współczesności – coraz trudniej jest przeżyć z działalności artystycznej. Sztuki jest tak dużo, że wiele osób ma ją właściwie w dupie i to samo tyczy się buntu. Jeden buntuje się w hip-hopie, drugi w rocku, trzeci w literaturze, czwarty jest alter weganinem i tak dalej. Szatan zrobił się kolorowy i przezroczysty, przestał być wyrazisty – każdy walczy dzisiaj z innym systemem. Zachód jest bogatszy, na wszystko jest przyzwolenie, więc wobec czego się sprzeciwiać? Jeżeli ma być jakiś nowy bunt, to nie sądzę, żeby ujawnił się w jazzie albo w rocku. Może zostanie wszczęty przez programistów?

Istnieje jakaś twoja pierwotna muzyka, która mogłaby wybrzmieć, gdyby uciszyć te wszystkie inspiracje, wpływy i bodźce?


Nie do końca uważam siebie za muzyka. Jestem nieustannie zajęty wieloma aktywnościami, co powoduje, że w żadnej nie jestem doskonały. Wcześniej człowiek dłubał na przykład w jazzie po piętnaście godzin dziennie. W latach 50. czy 60. ludzie grali pięć setów jednego dnia, w międzyczasie nagrywali jeszcze coś w Blue Nocie, napierdalali jazz dwadzieścia cztery godziny na dobę. Miało to sens, dzisiaj go nie ma, więc robimy różne rzeczy. Kiedyś Tomek Stańko powiedział bardzo uczciwie, że jest wybitnym, ale nie wie jeszcze kim – i to dobrze obrazuje nasze czasy.

Kury fot. Krzysztof Salwarowski

Świat potrafi zapierdalać i nie wie, jak się uspokoić. Tutaj dostrzegam swoją przewagę. Napierdalamy coraz szybciej, rezonans Ziemi się zmienia, wszyscy biegają, gadają, nie słuchają siebie, ale dzięki yassowi, czy w ogóle mojej sztuce, mam pewne narzędzia umożliwiające spowolnienie myśli. Bez transu kontemplacyjnego, który dają medytacja i joga, nic tutaj nie wskóramy. Ani sami ze sobą, ani ze swoją świadomością, ani w walce z robotami.

Jako nastolatek wyczytałem w wywiadzie, którego udzieliłeś, że pijesz krew zmieszaną ze spermą, i zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. Nawet nie sam akt, bardziej to, że opowiadałeś o nim jak o zjedzeniu kanapki. Później przyznałeś, że to był tylko prowokacyjny żart, ale waga tych słów okazała się na tyle duża, że wciąż je pamiętam. To też jest część twojej sztuki.

Uważam siebie za mistyka, a moją metodą jest szalona joga. Różnie się na to mówi – święte szaleństwo, oświecona głupota… Aspekt głupoty jest bardzo ważny, Gombrowicz wiele pisał o tym, że ludzie nieustannie próbują pokazać siebie jako przemądrzałych. Piszą i mówią o sobie w samych superlatywach, czują potrzebę wywyższania się językowo, ideowo czy społecznie i boją się błędu, boją się tego, że są głupi, co jest jednak nieuniknione. Zawsze w człowieku mądrym jest trochę niewiedzy i głupoty, a w człowieku głupim jest jakaś mądrość i szaleństwo. Ludzie wolą to ukrywać, ale ja się nie boję – może jestem bardziej szalonym joginem niż muzykiem? Stosuję przy tym metodę wymierzania policzka każdemu, komu wydaje się, że przejdziemy do nieba jak mugole, za pomocą prostych środków. Chuja. Trzeba sprawdzać, trzeba nie wiedzieć, trzeba podważać całą naszą wiedzę i mądrość, wszystko, co mówią religie i kościoły.

Wierzę w absurd i mam problem z tworzeniem całkowicie na poważnie. Dla mnie absurd to nazywanie świata inaczej, świata czarodziejskiego. To Hogwart, świat wariacki, jogiński, metafizyczny. Stąd to poczucie bliskości z wizjonerami wszelkiej maści, z ludźmi innymi od reszty w każdej dziedzinie sztuki. Polacy często myślą, że są bardzo oryginalnym narodem, ale zarówno Gombrowicz, który był bardziej lewakiem, jak i Józef Mackiewicz, który był bardziej prawicowy, uważali, że Polacy nie są oryginalni. Prędzej przypominają baranki ślepo podążające za kościołem. W Polsce nie jest łatwo tworzyć rzeczy osobne, dziwaczne, ale do końca moich dni będę mówił o tych nielicznych odważnych metafizykach, szaleńcach i joginach nowego, indywidualnego, ekstatycznego, odmiennego, bo nie ma w rozwoju ludzkim niczego ważniejszego.

Wiele osób na późniejszym etapie kariery zaczyna gonitwę z czasem, by pozostała po nich jak najbardziej imponująca spuścizna. Warto się przejmować, kim będziemy dla obcych osób, kiedy nas już nie będzie?


Zupełnie się tym nie przejmuję. W pandemii czułem, że straciłem azymut, nie spodziewałem się, że przegoni mnie czas. Koncerty zniknęły, kluby zostały zamknięte, przyszli nowi ludzie, nowa muzyka, nowy hip-hop i nowy pop, a ta nasza alternatywa została wypchnięta. Skończyły się Ścianki, Pogodna, Kobiety i tak dalej. Pojawiły się nowe, offowe rzeczy, też ciekawe, ale zupełnie inne. Zrobiłem w tym czasie ucieczkę do przodu – zacząłem studia w wieku pięćdziesięciu trzech lat i kończę je za dwa miesiące, co dało mi wiele radości i frajdy. Było ciężko jak cholera, ale mam poczucie triumfu. Teraz pora na najtrudniejszy etap, czyli robienie filmów, ale to nowa, wielka przygoda. Mam dużo energii i cały czas nad nią pracuję, nie pijąc, nie ćpając, nie jedząc mięsa. Co rano medytuję i zastanawiam się nad losami świata i nad tym, kim jestem, a to prowadzi mnie do wniosku, że w zasadzie mam w dupie, co po mnie zostanie.

Kury fot. Krzysztof Salwarowski