Reklama

Repeat after Me II, Yuriy Biley (Open Group), pawilon polski

Biennale! Mamy problem

Aleksander Hudzik
esej
sztuka
26.04.2024
12 min. czytania

Pedrosa zalewa biennale setkami prac, z których większość pochodzi z Azji, Ameryki Południowej i Afryki, nie trudząc się specjalnie, żeby nadać im jakiś kontekst, który mógłby być dla mnie czytelny, który dawałby narzędzie do tego, żeby zrozumieć wagę konkretnych dzieł.

Na Biennale w Wenecji można pokazać dowolną sztukę, a i tak długie kolejki czekają do pawilonów Stanów, Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii, albo na kolacje i bankiety w pałacach wynajętych przez ludzi, którzy za te sztukę zapłacą.

Czy leci z nami pilot? Na pewno, bo wygląda na to, że liczba samolotów, tych rejsowych i prywatnych, w weekend otwarcia Biennale przewyższa liczbę artystów, którzy biorą udział w festiwalu. A artystów i artystek z edycji na edycję przybywa – w tym roku miało ich być ponad 330. 60. Biennale w Wenecji miało być o tyle wyjątkowe, że w odpowiedzi na hasło tegorocznego biennale „Foreigners Everywhere” większość artystów to reprezentanci globalnego południa. Pomysł był prosty. Pokazać, jak wiele może zaoferować sztuka, gdy nie powiela schematów wypracowanych w Europie i w Stanach Zjednoczonych. Świetne założenie, tyle że w Wenecji, gdzie renesansowe pałace, tradycje handlowe i turystyczne atrakcje stanowią tło dla wszystkich tych wystaw, przypomina się mem: „oczekiwania” wyglądają wspaniale, a „rzeczywistość” minę ma nietęgą. Inkluzywność jest ok, globalni artyści ciekawi, ale kolejki i tak ustawiają się przed pawilonami światowych dominatorów, a wieczorem – pod pałacami wynajętymi przez najbogatszych ludzi świata.

Dawno nie jechałem do Wenecji z tak optymistycznym nastawieniem. Po pierwsze dlatego, że już sam temat wydawał się ciekawy. Wenecja to rzeczywiście kraina przybyszów, Włochy to państwo, o którym w kontekście „obcych” i „obcokrajowców” mówi się wiele, a to na napięciu między tymi  pojęciami tegoroczny kurator Biennale, Adriano Pedrosa, buduje całe wydarzenie. Opowieść o migracjach można zresztą adaptować lokalnie i rozumieć na wielu płaszczyznach – a przede wszystkim dosyć łatwo ją odnieść do własnych doświadczeń. Skoro już o doświadczeniach własnych, to w pawilonie polskim panowała atmosfera triumfu, bo okazało się, że malarz Ignacy Czwartos, wybrany jeszcze za ministra Piotra Glińskiego, został odwołany. To pierwsze takie zajście w historii Biennale.

Konserwatywny malarz zastąpiony przez grupę ukraińskich artystów, z których część od lat działa w Polsce – to musiało się udać. Miałem już nawet w głowie wstęp tekstu, zdania pożyczone z książki „Obca” Claudii Durastanti, gdzie autorka wspomina o zmaganiach z brytyjskim tłumaczeniem „Obcego” Alberta Camusa. Tytuł powieści nie mógł być w języku angielskim przetłumaczony na „The Stranger”, ponieważ kilka lat wcześniej zarezerwowała go sobie „Cudzoziemka” Marii Kuncewiczowej. Takie negocjowanie prawa do nazwania się „obcym” to mógłby być jeden z ciekawszych wątków wydarzenia, tak sobie to wyobrażałem.

Wystawa w Arsenale. 5 tys kroków


Ale potem pojechałem na Biennale, gdzie jak co roku rytm wyznacza olbrzymia wystawa główna, zorganizowana w Arsenale, czyli dawnym weneckim składzie amunicji. Żeby wyobrazić sobie ogrom tego przedsięwzięcia dodam tylko, że na jej przejście poświęciłem połowę dziennego limitu kroków, czyli jakieś 5 pięć tysięcy. Nie wiem, na ile kilometrów spaceru można to przełożyć, wiem tylko, że przejście zajmuje ponad dwie i pół godziny, a i tak można odnieść wrażenie, że momentami marsz przechodzi w trucht. Zwykle wystawa w Arsenale jest jak podróż albo kilkugodzinny film w reżyserii Martina Scorsesego, czyli trochę się dłuży, ale co z tego, skoro co raz wyłaniają się nowi bohaterowie, zwroty akcji następują niespodziewanie, a w nas wreszcie pojawia się jakiś zalążek przemiany. Tak było dwa lata temu, gdy Włoszka Cecilia Alemani przygotowała wystawę „Milk Dreams” o kobietach, które przeoczyła historia sztuki XX wieku. Byłem oszołomiony tym, ile nowych postaci poznałem i jak zmienia się moje patrzenie na sztukę w ogóle. W tym roku Pedrosa chciał dokonać podobnego zabiegu, z tym że nacisk położył na co innego. Najprościej rzecz ujmując, wyobraża sobie sztukę XX wieku, w której to nie Zachód dyktował rozwój modernizmu. Już na wejściu dostajemy robotyczno-ludową rzeźbę czarnego brytyjskiego artysty Yinki Shonibarego. I od razu robi się miło. Nie tylko dlatego, że wystawa artysty jedenaście lat temu była pokazana w Polsce, więc #Polacybylipierwsi – przede wszystkim artysta swoim doświadczeniem buduje jakiś dialog między kulturami. Okazała się jednak, że dialog urywa się na wystawie bardzo szybko.

Yinka Shonibare, pawilon brytyjski


Emancypacja może polegać na tym, żeby nie zwracać uwagi na to, co myśli o nas grupa najbardziej uprzywilejowana. Idąc tym tropem, odnoszenie swojej tożsamości do takiej czy innej normy jest skazane na porażkę. I chyba tą ścieżką idzie Pedrosa, zalewając biennale setkami prac, z których większość pochodzi z Azji, Ameryki Południowej i Afryki, nie trudząc się specjalnie, żeby nadać im jakiś kontekst, który mógłby być dla mnie czytelny, który dawałby narzędzie do tego, żeby zrozumieć wagę konkretnych dzieł. Obiekt, krótki opis i niewiele mówiąca nota: „Praca tej artystki pokazana jest na biennale po raz pierwszy”
Wystawa rozwleka się niemiłosiernie. Gubię się wśród obrazów, a przede wszystkim tkanin, bo w tym roku ich obecność jest jak wyraźny drogowskaz wskazujący, co interesuje kuratorów. Oglądanie tego balu debiutantów rodzi we mnie bezsilność, bezsilność przeradza się w złość. Brakuje mi języka, a coś mimo wszystko powstrzymuje mnie przed tym, żeby cały ten spektakl określić tak, jak to zrobiła profesor Maria Poprzęcka, komentując kilka zdjęć, którymi dzieliłem się podczas festiwalu w mediach społecznościowych – Cepelia.

Wystawa główna

Tym, co neutralizuje zamiary wystawy głównej, jest jednak samo biennale. Na wystawie głównej można pokazać dowolną sztukę, a i tak kolejki ustawiają się do pawilonów Stanów, Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii, choć ten ostatni, zapchany ekranami z wideo Johna Akomfry, okazał się tak nudny, że publiczność zrezygnowała z oględzin już po pierwszym dniu.

W pawilonie amerykańskim można zobaczyć wystawę Jeffreya Gibsona, choć od kolorowych rzeźb artysty pochodzącego z plemienia Czirokezów większą uwagę przykuwała ustawiona przed pawilonem wielka czerwona struktura, na której co jakiś czas pojawiali się performerzy tańczący w strojach pierwszych Amerykanów. I znów to samo uczucie, które towarzyszyło mi na wystawie głównej – patrzę na performans, którego nie rozumiem, czy występ, który ogląda się jak popis breakdancerów na deptaku w każdym większym mieście Europy?

Ucieszyła mnie wizyta w pawilonie Kanady, może dlatego, że reprezentująca kraj artystka Kapwani Kiwanga oplotła koralikami z zewnątrz i od wewnątrz niewielki budynek na tyłach Giardini di Biennale. Kiwanga to z jednej strony jedna z najciekawszych artystek reprezentujących zwrot ku tkaninie w sztuce, z drugiej – ten rodzaj artystki, który dba o publiczność. Ciekawie było też w pawilonie Malty, gdzie Matthew Attard zaprezentował cykl rysunków stworzonych przy pomocy techniki śledzenia ruchu oczu. Artysta oglądał historyczne rysunki łodzi znalezione średniowiecznych kaplicach na Malcie. Za pomocą cyfrowej techniki jego obserwacje zostały przetworzone na nowe dzieło. Jest coś wzruszającego w tym koślawych, przypominających bazgroły rysunkach, w których odbija się niedoskonałość technologii, niedoskonałość naszego spojrzenia i zmęczenie oka.

Terrarium, Kapwani Kiwanga, pawilon kanadyjski


Biennale żyje swoim życiem, plotki o tym, co jest dobre i co warto zobaczyć, rozchodzą się szybko. Może dlatego zafundowałem sobie dwie godziny czekania przed pawilonem Egiptu, gdzie wystawiał Wael Shawky, kolejne nazwisko, które warto zapamiętać. Egipski artysta mieszkający w Filadelfii w centralnym miejscu pawilonu umieścił wielki ekran, gdzie zaprezentował 45-minutowy film stylizowany na operetkę. To opowieść o powstaniu Aleksandryjczyków przeciwko brytyjskim kolonizatorom w 1882 roku. Powstanie doprowadziło do zaostrzenia brytyjskiej kontroli nad podległymi terytoriami Afryki Północnej.

Opowieści o dawnych konfliktach mieszają się z polityką i wojną, która dzieje się tu i teraz. Pawilon Izraela został zamknięty na dzień przed otwarciem biennale. Ruth Patir nie chce pokazywać swoich prac do czasu, gdy jej kraj nie zawiesi broni w konflikcie z Palestyną. To smutny widok, bo Izrael tym samym tworzy niechlubną parę z Rosją, której pawilon zamknięto w 2022, a w tym roku użyczono reprezentantom Boliwii.

Ukraina i pawilon narodowy



Wojna w Ukrainie wydaje się tematem odległym, a tam, gdzie dwa lata temu stała wieża z worków wypełnionych piaskiem, nawiązująca do sposobu, w jaki Ukraińcy chronią rzeźby przed nalotami, dziś stoi kiczowata złota reklama Swatcha. Solidarność jest ważna, ale interes sponsorów ważniejszy. Tym większe znaczenie polskiego pawilonu, w którym prezentowane są dwa wideo ukraińskiego trio Open Group, pod kuratelą Marty Czyż. Pierwsze nagranie powstało w 2022, krótko po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Ludzie uciekający ze swoich domów stanęli wówczas przed kamerami, by naśladować dźwięki wybuchów i artylerii. Taką pracę widziałem w Lublinie, sala była pusta, a wideo zrobiło na mnie takie wrażenie, że nie zauważyłem wówczas całej scenografii, w jakiej prezentowana jest praca. 

Repeat after Me II, Yuriy Biley (Open Group), pawilon polski

Teraz na Biennale zobaczyłem drugą część wideo, gdzie osoby doświadczone wojną, ale przebywające już poza Ukrainą, znów naśladują traumatyczne odgłosy. Zauważyłem też, że pracy towarzyszą ustawione przed ekranami mikrofony, do których można podejść i zgodnie z prośbą wyrażoną w tytule wystawy, „Powtarzać za mną”. Sala była pełna, stałem w niej kilkanaście minut, nikt nie odważył się podejść i wydać z siebie dźwięku. Widziałem łzy oglądających, widziałem strach, nie widziałem ani jednej osoby, która podeszłaby do mikrofonu, żeby wydobyć z siebie proste sylaby – „Tu-tu-tu-buuum”. W tym momencie praca nabrała dla mnie nowego wymiaru. To anty-performans, którego siłą jest pokazanie nam, europejskiej publiczności, że boimy się, a może wstydzimy, nawet tak niewinnej interwencji, jaką jest podejście do mikrofonu w chwili, gdy ktoś prosi o nasz głos.

Obecność Ukrainy zaznaczona jest w jeszcze jednym miejscu. I choć tegoroczne biennale nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, to wiele wynagrodziła mi wystawa „From Ukraine: Dare to Dream”, przygotowana przez Pinchuk Art Center. Zorganizowana w przepięknym, nieodrestaurowanym w pełni Palazzo Contarini Polignac, rozciąga się na kilka pięter, gdzie ukraińscy artyści i artystki, a także osoby spoza Ukrainy, opowiadają o wojnie. Historia oddala się i przybliża od konfliktu w Ukrainie. Czasem jesteśmy blisko, jak wtedy, gdy Zhanna Kadyrova pokazuje nam barokowe organy kościelne, których metalowe piszczałki są u wylotu postrzępione jak lufy armat po niewypale. Do tego tytuł „Rosyjski barok”, który koszmarowi wojny nadaje jakiegoś groteskowego humoru. W kolejnej, zaciemnionej sali, która niegdyś pełniła funkcję sypialni, ustawiono ekrany. Na nich pokazywany jest spokojny sen dzieci, które wróciły do Ukrainy po porwaniu przez Rosjan. Czasem wojna istnieje tu tylko w aluzji, w pieśni emigrantów, w stercie ziemi, do której ktoś wsadził pędy krzewów ze swojego ogródka. To jest wystawa, dla której warto jechać do Wenecji.

Otobong Nkanga, Unearthed – Sunlight, (2021), From Ukraine – Dare to Dream, pawilon ukraiński


Warto też pojechać, żeby przypomnieć sobie o pewnej oczywistości. Chociaż w pawilonie narodowym pokazujemy pracę sąsiadów, to Polska sztuka jest reprezentowana w trzech miejscach. I w tej obecności odbija się prosta prawda – Polską rządzi rynek sztuki, a rynkiem rządzi malarstwo. Jest więc Andrzej Wróblewski, którego do Wenecji przywiozła Fundacja Rodziny Staraków. Poświęcę tej wystawie osobny tekst, bo obecność tego malarza w Wenecji, tego jak opowiada się dziś historię traum, wojny czy poszukiwania własnego języka, zwyczajnie zasługuje na osobną opowieść. Jest Ewa Juszkiewicz, której nowy cykl do Wenecji przywiozła francuska marszandka Almine Rech. W przypadku Juszkiewicz również wypadałoby napisać osobny tekst o tym, czy najdrożej sprzedająca się polska malarka u szczytu swojej kariery nie zaczyna odpływać w kierunku obrazków wyglądających jak obrazki wygenerowane przez sztuczną inteligencję. Jest też wspomniany już Czwartos, który miał reprezentować Polskę na Biennale, ale zmieniła się władza i ulubiony artysta polityków PiS poszedł w odstawkę. Chociaż z tą odstawką to tak nie do końca. Znalazły się pieniądze Polskiej Fundacji Narodowej, za które wynajęto przestrzeń (co w czasie biennale musi być sporym wydatkiem) i zrobiono Czwartosowi pokaz „Polonia Uncensored”. I tu przydałby się tekst o tym, jak polska prawica przez przypadek wynalazła ciekawy mechanizm walki z potworem biennale, choć efekt końcowy mimo wszystko nie robi większego wrażenia

A biennale to potwór, bo wymyśli każdy sposób, żeby tylko interes kręcił się po staremu. Artystów można ściągnąć z całego świata, a kolekcjonerzy i marszandzi, którzy w Wenecji tych artystów łowią, i tak zamieszkują najdroższe działki w promieniu tysiąca kilometrów na północ od Włoch i na niewielkim obszarze Manhattanu. Slavoj Žižek powiedział ostatnio, że cierpi na tę samą chorobę, co Biennale w Wenecji. To neuroza, która powoduje, że im więcej się gada, tym mniej się mówi.