Ernaux nie zamierza dbać o cudze uczucia. Renata Lis czyta „Ciała”

Renata Lis
książka
recenzja
26.04.2024
14 min. czytania

Dlaczego patos i piękno aborcji miałyby oburzać bardziej niż odwieczna, bezrefleksyjna gloryfikacja udziału mężczyzn w wojnie?

Redakcja przedstawia THE BEST OF MINT 2024 – w podwójnym numerze znajdziecie dziesięć tekstów z ostatniego półrocza, które najbardziej wam się podobały.

Recenzja Renaty Lis ukazała się w 30. numerze tygodnika Mint.


Nie wiem, czy Céline Sciamma myślała o „Zdarzeniu” Annie Ernaux, kiedy kręciła „Portret kobiety w ogniu”. Prawdopodobnie czytała książkę, która we Francji ukazała się w 2000 roku, a „Le portrait d’une jeune fille en feu” miał premierę w 2019. Ernaux pisze w „Zdarzeniu”: „Chyba w żadnym muzeum świata nie znajdzie się Pracowni fabrykantki aniołków”, mając na myśli nieobecność tematu przerywania ciąży w oficjalnej kulturze wizualnej. W „Portrecie…”, którego akcja została osadzona w Bretanii drugiej połowy XVIII wieku, oglądamy malarkę Marianne (Noemie Merlant), jak „z natury” szkicuje scenę potajemnej aborcji. W ten sposób luka w historii sztuki zostaje przewrotnie wypełniona, a Sciamma symbolicznie podaje rękę Ernaux, włączając ją do kręgu kobiet tańczących nocą na klifie, wokół ognia.

Reżyserka urodziła się w roku 1978, kiedy aborcja we Francji była już od czterech lat legalna; pisarka – w roku 1940.

„Zdarzenie” jest jedną z trzech krótkich próz Annie Ernaux, które ukazały się w tomie zatytułowanym „Ciała”. To już trzecia książka noblistki dostępna w języku polskim – po „Latach” i „Bliskich”. Wszystkie są częściami wielkiego projektu autobiograficzno-literackiego, w którym Ernaux posługuje się pamięcią jako formą poznania. Jej pisanie powstaje w dialogu z Proustem; sporo też, jak sądzę, zawdzięcza studiom nad rzemiosłem Flauberta.

Zdarzenia godne opisu

Najważniejszym dążeniem pisarki wydaje się przemiana całości przeżytego w zapisane: transformacja całości własnego życia wraz z przygodami ciała w przekaz literacki. Celem jest obrócenie prywatnego w powszechne: Ernaux ma nadzieję, że w jej książkach inne kobiety odnajdą własne niewypowiedziane przeżycia. Wierzy też, że wprowadzenie tych przeżyć do literatury w taki sposób, w jaki ona to robi, poszerza zakres tego, co uznaje się za ludzkie i co do tej pory opierało się niemal wyłącznie na przeżyciach mężczyzn. Pisarka przypomina, że „człowiek” to pojęcie, na które składa się więcej niż jedna płeć. „Nie ma przeżyć gorszych” – pisze. Doświadczenie aborcji jest tak samo godne opisu jak udział w walce o wolność. Zresztą jest ono dokładnie tym samym.

W „Ciałach”, oprócz „Zdarzenia”, znajdziemy jeszcze „Pamięć dziewczyny” z 2016 roku i liczącego zaledwie kilkanaście stron „Młodego mężczyznę” z 2022.

W „Pamięci…” Ernaux rozpracowuje jedno ze swoich najbardziej upokarzających wspomnień, wydobywając odciśnięte głęboko w ciele doświadczenie nieudanej inicjacji seksualnej. Obdukcja siebie samej z lata 1958 roku, jaką tu przeprowadza, rezonuje mniej lub bardziej z przeżyciami, jakie miała i o jakich chciałaby zapomnieć każda dziewczyna. Nawet jeśli urodziła się później, nie była aż w takim stopniu ofiarą katolickiego wychowania i romantycznych wyobrażeń o miłości albo miała zwyczajnie więcej szczęścia.

Gwałtowne pożądanie, jakiego doświadcza osiemnastolatka, nie wymaga u Ernaux usprawiedliwień ani przeprosin pod adresem „opinii publicznej” – jest po prostu faktem. Autorka przenikliwie pokazuje, jak intensywne doświadczenia cielesne potrafią zaburzyć trajektorię socjalizacji, kiedy padną na nieprzygotowany grunt, i jak dramatycznie wiele może od tego zależeć, zwłaszcza gdy dodatkowym wektorem jest klasowość.

W porównaniu z „Pamięcią dziewczyny”, rozległą i skrupulatną, „Młody mężczyzna” jest miniaturką, ale bardzo gęstą. Wierzchnia warstwa tekstu opowiada o romansie pięćdziesięcioczteroletniej Ernaux ze studentem, wielbicielem młodszym o trzydzieści lat. Pisarka konfrontuje nas z odwróconym genderowo toposem starszego mężczyzny z wysoką pozycją, który „bierze sobie młodszą” w wieku własnej córki, motywu znanego też w wariancie: starszy pisarz i zapatrzona w niego młodziutka kochanka, która uruchamia w nim nowe pokłady inspiracji. Bo ostatecznie chodzi tu o pisarstwo i metaforę odnoszącą się do aborcji: po pewnym czasie chłopak zostaje „odcięty” jak niechciany płód i „odpada” od pisarki mniej więcej wtedy, kiedy kończy ona pracę nad „Zdarzeniem”.

Dla wtajemniczonych dodatkowym smaczkiem będzie Flaubertowski kontekst: rzecz dzieje się w Rouen, chłopak mieszka w pokoju z widokiem na Hôtel-Dieu, dawny szpital miejski, w którym pracował ojciec Gustave’a – placówkę, do której Ernaux trafiła po nielegalnej aborcji, i gdzie dzisiaj, w dawnym mieszkaniu Flaubertów, mieści się muzeum z kolekcją przerażających eksponatów XIX-wiecznej ginekologii.

Annie Ernaux, ilustracja: Nadia Linek

Te trzy teksty były we Francji publikowane osobno, jednak zestawione tak, jak w Polsce zrobiło to wydawnictwo Czarne, wszystkie korzystają na trójstronnej synergii: wzmacniają się wzajemnie i rezonują ze sobą. Dopiero lektura całości uzmysławia wywrotowy zamysł autorki, wykraczający daleko poza autobiografizm i herstoryzm. Doświadczenie aborcji w jej ujęciu staje się podstawą nowego porządku symbolicznego i definiuje nie tylko kobiecą tożsamość, ale też – drugi najważniejszy temat Ernaux – pisarstwo. Dokonuje się tu podobny przewrót filozoficzny jak w książce Catherine Malabou, „Wymazana przyjemność. Klitoris i myślenie”. Z tego punktu widzenia „Zdarzenie” jest w „Ciałach” tekstem najważniejszym.

Podobnie jak u Carolyn Steedman w „Pejzażu dobrej kobiety”, robotnicze dzieciństwo nigdy nie zostanie zapomniane przez osobę, która przeżyła je jako dziewczynka, a niechciana ciąża i aborcja na zawsze pozostają rzeczywistością dla tej, która przeszła przez te doświadczenia we Francji lat sześćdziesiątych. I choć legalizacja aborcji w roku 1974 radykalnie zmieniła sytuację Francuzek, Ernaux odczuwa potrzebę sprzeciwienia się związanej z tą zmianą milczącej presji, żeby nie wracać już do tego, co było kiedyś. Pisze:

„Właśnie dlatego, że na aborcji nie ciąży już żaden zakaz, mogę, odsuwając na bok poglądy ogółu i z konieczności uproszczone formuły narzucone przez walkę z lat siedemdziesiątych – «przemoc wobec kobiet» i tym podobne – skonfrontować się z tym wydarzeniem nie do zapomnienia w całej jego realności”.

Użyte przez nią pojęcie realności nie podważa pojęcia przemocy – niedostępność i karalność aborcji we Francji w latach sześćdziesiątych oczywiście były przejawem przemocy wobec kobiet, tak samo jak znormalizowana w kulturze brutalność męska późnych lat pięćdziesiątych przedstawiona w „Pamięci dziewczyny”. Realność oznacza jednak konkret, kiedyś zapisany w ciele, dzisiaj wyrażony w słowach i wydalony z organizmu jak niechciany płód, którego pozbycie się oznacza odzyskanie kontroli nad własnym życiem i powrót do stadium podmiotu. Pisarstwo, które tak chętnie bywa porównywane do rodzenia, u Ernaux zostaje porównane do aborcji. Jest to porównanie zaszczytne, wzniosłe.

Zaświadczenie o byciu w ciąży

W odróżnieniu od stadium podmiotu, stadium niechcianej ciąży – szczególnie w warunkach, które w Polsce wciąż trwają – jest dla kobiety doświadczeniem utraty sprawczości. Ciało, niegdyś własne, podlega teraz gwałtownej biologicznej konieczności oraz władzy bezosobowego prawa, które zatrzaskuje przed szukającą ratunku wszystkie drzwi.

Pozostawanie we władzy hormonów przypomina pozostawanie we władzy demonów, a sytuacja bycia w ciąży – horror, w którym obcy zagnieżdża się w ciele Sigourney Weaver i chce przejąć nad nią kontrolę. Ba, nie wychodzi z niej od razu nawet po aborcji: przestawione na ciążowe tory ciało, choć uwolnione już od płodu, mimo to próbuje produkować mleko. Aby zdusić ten proces, piersi trzeba ciasno obwiązać bandażem, tak jak robią to osoby, którym przy urodzeniu przypisano płeć żeńską, a one się z nią nie utożsamiają.

Ernaux nie zamierza dbać o cudze uczucia – ani religijne, ani sentymentalnie macierzyńskie. Nie twierdzi, że każda kobieta musi przeżywać ciążę tak samo jak ona, jednak w kwestii własnych przeżyć stara się być maksymalnie precyzyjna i szczera. Nie po to podarła „zaświadczenie o byciu w ciąży” (w którym wbrew swojej woli została określona jako „rodząca”), żeby żyjące w jej macicy „to” nazywać dzieckiem.

Nie chce być matką z wielu powodów, również dlatego, że w tym konkretnym momencie przeszkodziłoby jej to w zdobywaniu wykształcenia, dla którego ona i jej rodzice tak wiele poświęcili i bez którego czułaby, że zdradza swoje najgłębsze ja, nie stając się tym, kim w swoim przekonaniu stać się powinna. Jako dziewczynie z klasy robotniczej system dał tylko jedną szansę: gdyby ją zaprzepaściła z powodu przypadkowej ciąży, nie byłoby już dla niej powrotu na studia. W roli „panny z dzieckiem”, co upokarza nie mniej niż alkoholizm, mogłaby jedynie powtórzyć los swoich rodziców – wywodzących się ze wsi dawnych robotników, obecnie sklepikarzy. Jej determinacja, by pozbyć się płodu, wynika z poczucia, że od tego zależy całe jej życie – w sposób, jakiego nigdy nie poznały i nie poznają jej koleżanki z zasobnych rodzin mieszczańskich.

Jednocześnie na poziomie obrazów „to” wygląda u Ernaux dokładnie tak jak dziecko z antyaborcyjnych banerów, obwożonych po ulicach polskich miast przez tak zwane płodobusy:

„Patrzymy na maleńkie ciało z dużą głową, spod przezroczystych powiek przebijają dwie niebieskie plamki oczu. Wygląda jak indiańska lalka. Przyglądamy się genitaliom. Wydaje się nam, że widzimy zaczątek penisa”.

Podobnie jak Maggie Nelson w „Argonautach”, Ernaux też nie zasłania się argumentem, że do dwunastego tygodnia ciąży „to” nie ma nic wspólnego z ludzkim dzieckiem. Owszem, coś ma, ale nie podważa to prawa kobiety do „decydowania o sobie”. Ernaux dobitnie przypomina, że kobieta ma przyrodzone, niezbywalne prawo decydować o życiu i śmierci płodu tak długo, jak długo miejscem akcji pozostaje wnętrze jej ciała. Ograniczanie tego prawa przez Kościół, państwo lub rodzinę czyni z kobiety istotę podporządkowaną, odbiera jej naturalne prerogatywy.

Ale w obrazie tym – być może za sprawą zalążka penisa – jest chyba coś jeszcze: powidok Freudowskiego wyobrażenia kobiety jako wybrakowanego mężczyzny, a nawet całej europejskiej tradycji filozoficznej sprzed „Drugiej płci” Simone de Beauvoir, odmawiającej kobietom niezależnej podmiotowości. To tego wyobrażenia, tej tradycji pozbywa się Ernaux razem z płodem, kiedy „z chirurgiczną precyzją” (określenie Akademii Szwedzkiej) swoje doświadczenie aborcji poddaje literackiej analizie.

Piękno transgresji

Nikt nie rodzi się kobietą – stajemy się nimi, lecz nie poprzez akceptację heteroseksualności i macierzyństwa, jak chciał Freud, tylko przez gest odmowy. To nie zmitologizowana „utrata dziewictwa”, tylko aborcja uwalnia Ernaux raz na zawsze spod władzy matki, zwracając ją samej sobie wraz z własnym ciałem, pożądaniem i zdolnością rodzenia, i przez to czyniąc ją dorosłą:

„Wydaje mi się, że ta kobieta, która wsuwa we mnie wziernik, zaabsorbowana tym, co ma do zrobienia między moimi nogami, doprowadza do narodzin mnie samej. W tym momencie zabiłam w sobie swoją matkę”.

Aborcja i poród to u Ernaux dwa równoprawne, równowartościowe sposoby posługiwania się przez kobietę jej przyrodzoną mocą, i oba tak samo inicjują w kobiecość. Ciało po aborcji wygląda i jest odczuwane tak samo jak ciało po porodzie:

„Wiedziałam, że w nocy straciłam ciało należące do mnie od czasu dojrzewania, z żywą, sekretną waginą, która wchłaniała penis mężczyzny, nie ulegając zmianie, co czyniło ją jeszcze żywszą i bardziej sekretną. Teraz moje organy płciowe były wyeksponowane, poszatkowane, brzuch wyskrobany, otwarty na zewnątrz. Miałam ciało jak moja matka”.

W sposobie, w jaki Ernaux analizuje swoją aborcję z 1963 roku, nie ma winy ani wstydu. Doświadczenie aborcji w naturalny sposób pociągnęło za sobą również ostateczne zerwanie z Kościołem, ponieważ katolicyzm ze swoją ideologią kontroli (podszytej fascynacją, zazdrością i lękiem) nad kobiecą rozrodczością oraz emancypowana kobiecość, która tej kontroli nie uznaje, pozostają w obiektywnym konflikcie.

Jedyna wina, jaką odczuwa pisarka wychowana w katolickiej rodzinie, dotyczy tego, że tak długo zwlekała z podjęciem tematu. Bo owo „zdarzenie”, jak sądzi, pojawiło się w jej życiu właśnie po to, żeby je opisała, i dlatego, że właśnie ona umiałaby to zrobić – dla siebie i dla innych.

Próbując dotrzeć do realności swoich przeżyć z roku 1963, natrafia nie tylko na samotność, strach i odrealnienie, ale też na uczucia, które rzadko widuje się na sztandarach walki o prawo do aborcji: dumę i zafascynowanie pięknem transgresji. Można tu dostrzec coś w rodzaju romantyzacji aborcji, jej uwznioślenia. Patos „rodzi się” (a raczej: roni) z ciała, jako skutek jednoczesnego dotknięcia życia i śmierci – ich splotu, w postaci wiszącego na pępowinie płodu, który pewnej nocy w końcu wypada z waginy na posadzkę w toalecie żeńskiego akademika.

Dlaczego patos i piękno aborcji miałyby oburzać bardziej niż odwieczna, bezrefleksyjna gloryfikacja udziału mężczyzn w wojnie?

Nawet jeśli u Ernaux aborcja jest między innymi przygodą, to jednak przygodą samotną. Doprowadzić rzecz do końca ostatecznie pomagają jej kobiety: jedna czy dwie koleżanki, nie licząc „fabrykantki aniołków”, która za swoją usługę pobiera honorarium proporcjonalne do ciężaru kary, jaka za nią grozi, ale niewiele jest w tej pomocy szczerej solidarności i troski. Ernaux nie doświadcza dobrodziejstw kobiecej sieci wsparcia, której działanie tak urzekająco pokazuje w swoim filmie Céline Sciamma. Co może znaczyć po prostu, że w życiu bywa różnie, albo że Sciamma przerzuca w przeszłość współczesne doświadczenie siostrzeństwa ponad granicami, uosabianego przez organizacje takie jak Aborcyjny Dream Team czy Kobiety na Falach. Za to matka u jednej i drugiej jest strażniczką patriarchatu. Macierzyństwo okazuje się skażeniem. Dopiero aborcja uwalnia je spod władzy mężczyzn i zwraca kobietom.

Ernaux „ocalona”

Mężczyźni, nie wyłączając współautora ciąży, jeśli w ogóle pomagają Annie, to tak, żeby pozostać w pozycji widza, ale głównie próbują ją wykorzystać (skoro już jest w ciąży, to przecież nie ma obawy, że w nią zajdzie), sprytnie pozbywają się jej albo nią manipulują – jak ginekolog katolik, który przepisuje jej zastrzyki na podtrzymanie ciąży, okłamując ją, że to lekarstwo na bóle macicy.

Ernaux z pełną świadomością opowiada o swoim doświadczeniu aborcji językiem przeniesionym wprost z ewangelicznych opisów Męki Pańskiej. Nie ulega dla niej wątpliwości, że cierpienie tysięcy kobiet samotnie szukających ratunku, przechodzących tortury spędzania płodu metodami chałupniczymi i często umierających w konsekwencji na sepsę, zasługuje na co najmniej tyle samo szacunku i uwagi co ukrzyżowany przed wiekami, wyniesiony do rangi boga młody mężczyzna z Nazaretu.

Nie waha się również nazwać siebie „ocaloną” i przyrównać kobiet jako ofiar nielegalnej aborcji do ofiar niemieckich obozów koncentracyjnych. Podwójne świętokradztwo, podwójne bluźnierstwo – i tak ma być.

Najważniejsza myśl pojawia się na końcu. „Dziś wiem, że ta męka i ta ofiara były mi potrzebne, abym zapragnęła mieć dzieci. Abym mogła zaakceptować przemoc reprodukcji w swoim ciele i stać się miejscem zmiany pokoleń”.

Męka, ofiara, przemoc, zaakceptować – każde ze słów w tym zdaniu przenosi ładunek, zdawałoby się, ponad siły człowieka. Ostatecznie wszystko sprowadza się do jednego prostego równania: żeby móc powiedzieć „tak”, trzeba mieć możliwość powiedzenia „nie”.

Niech to będzie formuła kobiecej podmiotowości.

Annie Ernaux, „Ciała”, tłum. Agata Kozak, Czarne 2024

Reklama