O „Intermezzo” Sally Rooney [recenzja]

Agata Pyzik
literatura
recenzja
18.10.2024
10 min. czytania

U Rooney komunizm wyraża się w sposobie, w jaki pisarka traktuje swoich bohaterów: jej wizje są niemal utopijne, bohaterowie przeżywają jakieś trudności, ale koniec końców zawsze udaje się je jakoś przezwyciężyć.

Prawdę mówiąc, jest mi trochę żal Sally Rooney. A to dlatego, że dziś już chyba nikt nie traktuje jej kolejnej książki jako dzieła literackiego, lecz jako produkt. Nikt nie pyta, czy nowa Rooney jest dobra, tylko czy powtórzy sukces Normalnych ludzi? Kiedy obwołują cię „Salingerem generacji Snapchata”, każda twoja książka staje się serialem, a ty stajesz się obowiązkowym tematem dyskusji milenialsów z klasy średniej podczas weekendowego brunchu; kiedy twoja płeć i wiek są zarazem czymś mającym świadczyć na twoją korzyść – że taka młoda i tak dobrze pisze – jak i argumentami przeciwko tobie, potwierdzeniem taniego sentymentalizmu twoich książek. Kiedy fakt, że bojkotujesz Izrael i blokujesz hebrajskie wydania swojej książki, staje się asumptem, by jechać po twojej rzekomej politycznej naiwności, nie zauważając, że dzięki tobie więcej osób zaczyna mówić o Palestynie i BDS. Ze wszystkich tych powodów, a także dlatego, że jesteś fenomenem wydawniczym i kurą znoszącą złote jajka, redaktorzy chcą coraz więcej i szybciej, więc nie ma znaczenia, jaka właściwie będzie twoja kolejna książka i co by to miało oznaczać, że jest „dobra” lub „zła”.

Proste historie o miłości

Kiedy kilka lat temu czytałam „Normalnych ludzi”, najpierw w formie opowiadania opublikowanego w magazynie „Granta”, zanim wyszła powieść, delikatnie zmysłowy język autorki, zdania tak proste i dokładne, że aż przezroczyste, natychmiast przykuły moją uwagę, jakby promień światła nagle wpadł do pokoju. Pisanie Rooney w swoich najlepszych momentach przypomina zakochanie, tak dobra jest w precyzyjnym opisywaniu uczuć i emocji bohaterów. Ta ogromnie trudna sztuka w rękach młodej autorki wydaje się niemal zabawką, instrumentem, z którego potrafi wydobyć dowolne tony. Szczególnie pierwsze spotkania Connella i Marianne to mistrzostwo subtelnego jak eter języka. Słowa nanizane są obok siebie w sposób tak płynny i organiczny, że przypominają ciąg reakcji chemicznych. Czytając zdanie Rooney, mamy poczucie, że musiało zostać napisane dokładnie w ten sposób, jest nieuniknione, jakbyśmy czytali je już wcześniej. „Instant classic”, jak miała powiedzieć redaktorka czytająca jako pierwsza maszynopis Rozmów z przyjaciółmi.

Kadr z serialu Rozmowy z przyjaciółmi na podstawie powieści Sally Rooney (MAX)

Historia Connella i Marianne jako całość nie przekonała mnie, a książkę skończyłam ze zniecierpliwieniem, więc nie uważam, żeby to była udana opowieść. Rozumiałam jednak doskonale, dlaczego interakcje bohaterów wyrafinowanie, z jakim Rooney napisała swoje dwie pierwsze książki, wzbudziły zachwyty najpierw krytyków, a potem szerokich rzesz czytelników. Jest zapotrzebowanie na literaturę prostą, nieironiczną i opowiadającą o miłości, o uniwersalnym pragnieniu bliskości z drugim człowiekiem w zimnym świecie. Świecie, w którym mimo apek uprawiamy coraz mniej seksu – a bohaterowie Rooney uprawiają go bardzo dużo. Seksualne połączenia są u niej zazwyczaj proste i satysfakcjonujące. Rooney pisze o miłości, czasem o przyjaźni, ale zawsze opisuje interakcje dwóch osób. Bohaterowie, co znaczące, nigdy nie występują solo. Fakt, że jako istoty ludzkie jesteśmy niejako zmuszeni do interakcji z drugim człowiekiem, do nawiązywania relacji, jest dla Rooney fundamentalny – mała wersja socjalizmu.

Dwoje to już komunizm

Bo to lewicowa polityka, oprócz miłości i przyjaźni, jest trzecim najistotniejszym filarem jej twórczości. „Miłość jest najbardziej minimalną formą komunizmu”, napisał filozof Alain Badiou. U Rooney komunizm wyraża się w sposobie, w jaki pisarka traktuje swoich bohaterów: jej wizje są niemal utopijne, bohaterowie przeżywają jakieś trudności, ale koniec końców zawsze udaje się je jakoś przezwyciężyć. Ludzie u Rooney są z natury dobrzy i chcą dobrze, nawet jeśli czasem nie mogą się porozumieć i dzielą ich różnice klasowe. W polskim kontekście to anty-Masłowska: po lekturze czujesz się lepszym człowiekiem i chcesz, żeby świat był lepszy, niż jest. Na porządku dziennym są u Rooney dyskusje o polityce, często po udanym i opisanym bardzo zmysłowo seksie, przed którym zawsze omawia się rodzaj używanej antykoncepcji. Gorąco dyskutuje się też w wymienianych wiadomościach, zwłaszcza w Rozmowach z przyjaciółmi czy Gdzie jesteś, piękny świecie.

Kadr z serialu Normalni ludzie na podstawie powieści Sally Rooney

W pierwszej powieści Rooney bohaterki miały koło 22-23 lat, w drugiej bohaterowie kończyli studia, w trzeciej dobiegają trzydziestki, w czwartej powieści mają po 32 lata, a sama Rooney ma lat 33. Wydaje się, że jest to wspólna podróż jej i bohaterów. I choć jednym z tematów Intermezzo są związki z różnicą wieku, a dwie postacie mają koło 22-23 lat, to tonację zdecydowanie wyznaczają bohaterowie po trzydziestce: Peter, cyniczny i lekko zadufany w sobie prawnik, jest  pogrążony w żałobie po niedawnej śmierci ojca i wciąż zakochany w Sylvii, swojej równolatce, miłości z czasów studiów. Po wypadku samochodowym Sylvia nie może uprawiać seksu, co kończy ich związek. Peter ma młodszego o 10 lat brata, Ivana, dawnego geniusza szachowego, który był o wiele bliżej z ich zmarłym ojcem. Rooney w najnowszej powieści postawiła na strumień świadomości, zainspirowany Ulissesem nie tylko powierzchownie (co dla Irlandki nie jest bez znaczenia), czytamy więc o zmaganiach bohaterów z bardzo intymnej perspektywy. Głos Ivana i sposób, w jaki komentuje on świat, każe podejrzewać, że jest on w spektrum, ale Rooney odtwarza jego sposób myślenia na tyle subtelnie, że nie wymaga żadnych konkretnych etykietek. Trzecim głosem, jaki słyszymy, jest Margaret, 36-letnia kaowczyni z prowincjonalnego domu kultury, którą Ivan poznaje w trakcie przypadkowego turnieju szachowego i w której zakochuje się ze wzajemnością. Relacja nieporadnego, niedoświadczonego Ivana i borykającej się z niedawnym rozwodem, nie akceptującej różnicy wieku między nimi Margaret, jest jedną z najpiękniejszych części książki, potwierdzając, że Rooney jest pisarką zakochań.

Ale to opisy tego złamanego uczucia, jakim pozornie zblazowany Peter darzy Sylvię, poruszyły mnie najbardziej. W ich interakcjach Rooney celowo użyła płaskiego języka z imponującymi rezultatami. Narracja Petera, z jego pesymizmem i niechęcią do samego siebie graniczącą z depresją, a nawet z fantazjami o samobójstwie, to chyba najbardziej udany, choć zarazem też najbardziej wkurzający element książki. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że oto czuję się zmuszona czytać kolejne dziesiątki stronic męskiego litowania się nad samym sobą. Peter bywa jednak wobec siebie niespotykanie okrutny i krytyczny, i podobnie jak Leopold Bloom w Ulissesie, jego myśli krążą wokół osób zmarłych i nieudanych związków. W bardziej dziecinnym świecie, gdzie 40 to nowe 20, odetchnęłam z ulgą, mając do czynienia z trzydziestoparolatkami zachowującymi się jak dorośli i mającymi dylematy osób dorosłych. 

Peter ma niezobowiązującą relację z 23-letnią Naomi, przedstawioną w dość karykaturalny sposób punk-dziunią. Nie jest to jednak patetyczna opowieść o rozdarciu między szlachetną platoniczną miłością do Sylvii i grzeszną, opartą na seksie relacją z Naomi. Bohaterowie Rooney wiodą niedoskonałe życia, kierowani miriadami impulsów i pragnień. Wszystko jest u niej zwykłe i bez fanfar, ale może właśnie dlatego nabiera niezwykłości.

Niewybaczalne dłużyzny

Ta niezła proza, ale, nie oszukujmy się, nie zmieniająca absolutnie niczego w literaturze, nie trzęsąca w żadnym razie jej fundamentami, nie mająca poważniejszych artystycznych konsekwencji opisanym wyżej cechom zawdzięcza niesamowity rezonans, jaki powoduje u młodych, powoli dojrzewających i starzejących się czytelników. To powrót do czystości stylu i prostoty. Nikt u Rooney nie jest queer albo niebinarny, wszyscy są biali, choć występują między nimi różnice statusu, ale w nowej powieści prawie się o nich nie wspomina. Niewiele miejsca poświęca się faktowi, że Naomi staje się bezdomna po wyrzuceniu jej ze squatu (te stały się w Wielkiej Brytanii nielegalne zaledwie 10 lat temu), podczas gdy w poprzednich powieściach Rooney nosiła swoją lewicową politykę na dłoni. Tutaj klasycznieje, jakby wzięła sobie do serca boomerską krytykę swojego zaangażowania, i unika kwestii politycznych. Najważniejsze są uczucia i relacje między ludźmi: to, czy dwóch skrajnie różnych od siebie osobowościowo braci dogada się czy nie dogada, choć przecież oczywiste jest, jak bardzo się kochają, albo czy 36-letnia kobieta przełamie swoje opory przed ujawnieniem związku z 22-latkiem, mimo że jest on osobą, z którą czuła się najszczęśliwsza ever. Takie oto staroświeckie dylematy przyświecają tej książce i nie mogę zdecydować, czy przymknę na nie oko czy nie, bo proza jest bardzo dobra. 

Warto wspomnieć, że książka ma też słabsze momenty, bo jakby przyjrzeć się bliżej, są w niej niesamowite dłużyzny – na przykład niekończąca się scena, że ktoś wyjął kubek z szafki i spoglądał na kogoś z uśmiechem. Jeśli akurat jesteście w romantycznym, jesieniarskim nastroju, bardzo wam się to spodoba, a jeśli nie, to może zniecierpliwić. Książka ma 450 stron. Biorąc pod uwagę, że prawie nic się w niej nie dzieje poza scenami rozpisanymi na kilkanaście stron, gdzie bohaterowie, rozmawiając półgębkiem, nie są w stanie wyrazić swoich prawdziwych uczuć, mimo że bardzo tego pragną, można by się też zgodzić, że autorkę trochę poniosło, a redaktorzy nie odważyli się doradzić odpowiednich skrótów. Nic by się nie stało, gdyby książka była o 200 stron lżejsza.

Ale nie razi mnie to, choć nie do końca wiem, dlaczego. Podczas gdy poprzednia powieść, Gdzie jesteś piękny świecie, skupiała się na dwóch młodych intelektualistkach oraz ich życiu wewnętrznym i od biedy mogła zostać uznana za feministyczną, postaci kobiece w Intermezzo są w większości rozczarowujące i niezbyt ciekawe albo wprost negatywne, jak nieobecna, wścibska matka wspomnianych braci. A jeśli są pozytywne, są niemal święte w swoim oddaniu i wyrozumiałości, jak Margaret, a zwłaszcza Sylvia-męczennica. Rooney ma oczywiście prawo do budowania takich postaci, na jakie ma ochotę. Było też dla mnie jasne, że tą nową książką, skupioną na życiu wewnętrznym mężczyzn, pisarka chciała zademonstrować swoją wszechstronność. 

Rooney ma w swoim głosie coś tak idealistycznego i pełnego nadziei (a przy okazji pisze lepiej, niż większość współczesnych pisarzy), wydaje się tak otwarta i szczera w tym, co robi, i na tyle psychologicznie wiarygodna, że kibicujemy jej prozie i jej bohaterom, mimo że raz po raz wywołują w nas westchnienia irytacji. Ściśnięta literackim kompresorem proza ta wydałaby z siebie niewiele treściwego pokarmu. Dlaczego więc, świadoma hajpu i niezbyt entuzjastyczna wobec uczestnictwa w „światowym fenomenie”, poświęciłam jej dwa dni swojego wolnego czasu? . Czytanie Rooney jest trochę jak konsumowanie memów o „komunisie”. Koniec końców obu czynnościom przyświeca akt wiary, że lepszy świat jest możliwy.

Sally Rooney, Intermezzo, Faber 2024

Reklama