Coppola zrealizował „wymarzony scenariusz”. „Megalopolis”

Maciej Jarkowiec
film
recenzja
7.11.2024
10 min. czytania

Większość widzów i mediów znęca się nad „Megalopolis”. Dodatkowo pogrążają je oskarżenia, że Coppola bez zgody całował w policzek aktorki na planie (reżyser zapowiada pozew). Po kilku weekendach film zniknął z afiszy, zarabiając mniej niż jedną dziesiątą kosztów produkcji. Został obwołany największą klapą w dziejach.

15 marca 1972 roku w Nowym Jorku, w czasie ostatniej burzy śnieżnej tamtej zimy, odbyła się premiera filmu pod tytułem „Ojciec Chrzestny”. Mało znany reżyser nazywał się Francis Ford Coppola, miał trzydzieści dwa lata i kilka wcześniejszych produkcji na koncie, ostatnia z których doprowadziła go do finansowej zapaści. Jako zadeklarowany wróg wielkich wytwórni przyjął propozycję od Paramount tylko dlatego, że musiał spłacić długi, a ekranizacji powieści Mario Puzo nie chcieli się podjąć Sergio Leone, Peter Bogdanovich, Otto Preminger i kilkunastu innych. Książka nie była jeszcze wtedy bestsellerem, a parę filmów o mafii zaliczyło klapy. 

Tamtego wieczoru publiczność w kinie Loew’s na Times Square w pierwszej scenie nie zobaczyła strzelaniny, napadu ani egzekucji, tylko wyłaniającą się z ciemności łysą głowę grabarza Amerigo Bonasery. „Wierzę w Amerykę” – deklamował na otwarcie monologu, w którym, jak zauważył historyk kina Peter Biskind, wyrażał najważniejszy temat arcydzieła: fikcję amerykańskiego marzenia. Nakręcony za siedem milionów dolarów „Ojciec Chrzestny” zarobił prawie trzysta milionów i stał się najbardziej dochodowym filmem wszechczasów. Dziś uważany jest za jeden z dwóch najważniejszych filmów amerykańskiego kina – drugim jest „Obywatel Kane” Orsona Wellesa. Jego twórca uchodzi za jednego z największych żyjących reżyserów. Stało się tak między innymi dlatego, że opowiadając o losach jednej mafijnej rodziny w latach 40., Coppola tak naprawdę opowiadał o współczesnej sobie Ameryce – kraju konfliktów, przemocy i utraty złudzeń. 

Ponad pół wieku później 86-letni reżyser w swoim ostatnim być może filmie maluje przyszłość w baśniowej formie. Ale „Megalopolis”, tak jak „Ojciec Chrzestny” jest metaforą współczesności. 

Francis Ford Coppola, fot. Yoshiko Poncher, materiały wydawnictwa

***

Coppola wymyślił „Megalopolis” już na początku lat 80. Opowiadał o nim ludziom z branży jako o swoim „wymarzonym scenariuszu”. Ponoć znalazł nawet inwestorów, którzy uciekli jednak po finansowej klapie jego musicalu „Ten od serca” (1982). Później przez dekady projekt wracał jak boomerang w różnych obsadach – w próbach udział brali między innymi Paul Newman, Robert De Niro, Al Pacino czy Uma Thurman. W pewnym momencie Coppola planował, że dzieło będzie składało się z czterech części, które widzowie będą oglądać dzień po dniu w specjalnie zaprojektowanym na ten cel amfiteatrze. We wrześniu 2001 trwały już nawet zdjęcia w Nowym Jorku, gdy terroryści zburzyli wieże WTC. Coppola postanowił wtedy przepisać scenariusz. Na nową wersję ciągle brakowało funduszy. Mało kto w Hollywood rozumiał reżyserską wizję opowieści osadzonej w historii i estetyce starożytnego Rzymu, jednak rozgrywającej się w Ameryce przyszłości. Coppola sprzedał więc swoje winnice w dolinie Sonoma w Kalifornii i włożył w projekt własne pieniądze – 120 milionów dolarów. 

Gdy pod koniec 2022 roku ruszyły zdjęcia w Atlancie, przypominano jego słowa z planu „Czasu Apokalipsy”: „Zawsze najbardziej bałem się, że kiedyś zrobię żenujący, pompatyczny film na bardzo ważny temat. I chyba właśnie go robię”. Tamta produkcja, wbrew jego obawom, przeszła do legendy. Hybryda konradowskiego „Jądra ciemności” z koszmarem wojny w Wietnamie okazała się – tak jak „Ojciec chrzestny” – opowieścią jednocześnie historyczną, współczesną i ponadczasową. Coppola znów dokonał czegoś, co udaje się tylko wybitnej sztuce: uchwycił strach przed naturą ludzką jako taką. A co jeśli to my jesteśmy złem? 

„Czas Apokalipsy”, trylogia „Ojca chrzestnego”, „Rozmowa” czy „Dracula” ugruntowały jego reputację filmowego szaleńca, który nie liczy się z wielkimi wytwórniami i ryzykiem bankructwa. Ponosił też klęski, jak w przypadku „Tego od serca” lub „Cotton club”. Teraz kręcił dzieło życia w nowej gwiazdorskiej obsadzie: z Adamem Driverem, Shia LaBeoufem, Aubrey Plazą, Dustinem Hoffmanem, Jonem Voightem, Laurencem Fishburnem. Jednocześnie – w wieku 85 lat – przerabiał stary motel na nową rodzinną rezydencję. Gdy jego przyjaciel, angielski reżyser Mike Figgis, pytał go, skąd bierze na to wszystko energię, Coppola odpowiadał: „Biznes filmowy i budowlany niczym się nie różnią. Mówisz ludziom, czego oczekujesz, i upewniasz się, że to zrobią”. Przecieki z planu donosiły o awanturach między reżyserem a ekipą efektów wizualnych. Coppola upierał się, aby niektóre futurystyczne obrazy kreować bez komputerów, starymi metodami – z udziałem luster i projektorów, jak robił to w „Draculi”. „Nieraz przez pół dnia robimy coś, co da się zrobić w dziesięć minut” – donosił jeden z buntowników. W połowie zdjęć większość specjalistów od efektów wizualnych została zwolniona. Coppola szukał nowych ludzi. Jednocześnie mierzył się z osobistą tragedią – chorobą żony Eleanor, z którą spędził 60 lat. Odeszła w kwietniu 2024 roku, „Megalopolis” jest jej zadedykowany.

***

Francis Ford Coppola był pionierem hollywoodzkiej nowej fali. Urodził się w Detroit, w artystycznej rodzinie potomków włoskich imigrantów. Gdy na początku lat 60. przybył do Los Angeles studiować reżyserię na Uniwersytecie Kalifornii, nosił się jak Fidel Castro – czupryna, broda, moro, wojskowe buty. Szybko wyrósł na gwiazdę uczelni. Jako pierwszy pośród studentów robił filmy z legendą niezależnego kina Rogerem Cormanem. Jako pierwszy dostawał pieniądze od wytwórni. Nakręcił m.in. „Jesteś już mężczyzną” i „Ludzi z deszczu”. Tę drugą produkcję firmowało już założone przez Coppolę niezależne studio American Zoetrope. Jak większość swoich rówieśników Coppola nienawidził starych bonzów rządzących studiami od początku istnienia branży filmowej. Marzył o niezależności. „Ludzie z deszczu” wzbudzili entuzjazm krytyków, ale film przyniósł straty. Wtedy właśnie, żeby ratować Zoetrope, Coppola przyjął zlecenie na „Ojca chrzestnego”. Po oszałamiającym sukcesie niemal z dnia na dzień został milionerem. W następnych latach jego studio będzie produkować filmy m.in. George’a Lucasa, Jean-Luca Godarda, Akira Kurosawy, Wima Wendersa.

Francis Ford Coppola na planie „Czasu apokalipsy” (1979)

***

Lata 70. to złoty okres amerykańskiego kina. We wcześniejszej dekadzie konkurencja ze strony telewizji i klęski kasowe drogich widowisk takich jak „Kleopatra” prowadziły wielkie wytwórnie od klęski do klęski. Ameryka przechodziła przez rewolucję praw obywatelskich, emancypowały się kobiety, młode pokolenie pokazywało rodzicom środkowy palec i wybywało na Lato Miłości, trwała wojna w Wietnamie, a Hollywood kręciło wysokobudżetowe gnioty oderwane od nowej rzeczywistości. Żeby się ratować, szefowie branży wpuścili na podwórko młodych. Legenda głosi, że gdy producent Jack Warner obejrzał „Bonnie i Clyde’a” Arthura Penna o zakochanej parze na trasie gangsterskiej krucjaty, zapytał: Co to, kurwa, jest?

Hollywoodzka nowa fala pokazywała Amerykę bez retuszu. Bez happy endu. Dała takie dzieła jak „Absolwent”, „Nocny kowboj”, „McCabe i pani Miller”, „Francuski łącznik”, „Egzorcysta”, „Pieskie popołudnie”, „Chinatown”, „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Taksówkarz”, „Łowca jeleni” i wiele innych. Coppola nakręcił w tamtym czasie m.in. „Ojca chrzestnego”, „Rozmowę” i „Czas apokalipsy”, zdobył pięć Oscarów i dwie Złote Palmy w Cannes. 

W kolejnych dekadach jego gwiazda przygasła. Przy okazji premiery „Tetro” w 2009 roku wyznał, że nie uważa się już za zawodowego reżysera lecz eksperymentatora. Jego eksperymenty podobały się bardziej w Europie – szczególnie we Francji – niż w Stanach. Podążył ścieżką swojego poprzednika Orsona Wellesa, którego niezależność od wytwórni doprowadziła do ostracyzmu w Hollywood i statusu wielkiego artysty na starym kontynencie.  

Paul Schrader, legendarny scenarzysta, autor „Taksówkarza” i „Wściekłego Byka”, stwierdził, że to „Gwiezdne wojny” (1977) „pożarły serce i duszę Hollywood, otwierając wrota dla wysokobudżetowych filmowych komiksów”. Coppola sam przyczynił się do schyłku Nowego Hollywood, gdy pomógł rozwinąć karierę twórcy „Gwiezdnych wojen”, George’a Lucasa. Lucas wykreował kosmiczną zabawę na nieznaną dotąd skalę – baśniową opowieść o walce dobra ze złem. Rozpoczynała się od słów: „Dawno, dawno temu w odległej galaktyce”, dając do zrozumienia, że dzieje się poza czasem. Rycerze i roboty. Księżniczki i statki kosmiczne.

„Gwiezdne wojny” były początkiem ery blockbusterów – wysokobudżetowych komercyjnych produkcji, które mają generować wielomilionowe zyski dla wytwórni. Dziś na modelu osobnego filmowego wszechświata, wieloczęściowej serii i sprzedaży filmowych gadżetów opiera się hollywoodzki biznes. Ciekawe historie o współczesności można teraz znaleźć najczęściej w kinie niezależnym. Z reguły daje ono produkcje niskobudżetowe. „Megalopolis” jest wyjątkiem – najdroższym i najbardziej ambitnym projektem niezależnym naszych czasów. 

Tytuł recenzji z pisma „The Verge” – „Co ja, do diaska, właśnie obejrzałem?” – pokazuje odbiór, z jakim film spotkał się w Stanach. Większość widzów i mediów znęca się nad „Megalopolis”. Dodatkowo pogrążają je oskarżenia, że Coppola bez zgody całował w policzek aktorki na planie (reżyser zapowiada pozew). Po kilku weekendach film zniknął z afiszy, zarabiając mniej niż jedną dziesiątą kosztów produkcji. Został obwołany największą klapą w dziejach. 

Megalopolis (2024)

Jego klęska więcej niż o filmie Coppoli mówi o zdziecinnieniu rynku i odbiorców – tak różnych od tych, którzy pół wieku temu ustawiali się w kolejki po bilety na „Ojca chrzestnego”. „Megalopolis” nie jest najlepszym filmem Coppoli, ale nie jest też filmem złym, nudnym ani niezrozumiałym. Historia jest prosta – architekt wizjoner chce zbudować miasto przyszłości i popada w konflikt z władzami. Zderzenie marzenia o lepszym jutrze z chciwością. Walka o wpływy, o pieniądze, o poparcie mas. Miłość, która zwycięża wbrew światu. Tematy znane i nośne nie tylko od początków kina, lecz od początków sztuki opowieści. Coppola opowiada o nich, mieszając Rzym z  Shakespeare’em i science fiction. Oglądając „Megalopolis”, myślałem o filmach-wybrykach Baza Luhrmanna z lat 90.; o Fellinim albo „Faraonie” Kawalerowicza, o najbardziej udanych inscenizacjach Warlikowskiego. Trudno dziś w Stanach sprzedać szerokiej widowni taką stylistykę. Film – nie pierwszy raz w przypadku Coppoli – podoba się głównie Francuzom i najbardziej europejskim z amerykańskich krytyków, takim jak Richard Brody z „New Yorkera” (któremu w ostatnich latach z amerykańskiego kina nie podoba się prawie nic).  

Ja wybaczam Coppoli nadmiar i sentymentalizm, bo są składnikami każdej baśni, a on – jak zaznacza w podtytule – opowiada baśń, tyle że dla dorosłych. W dialogach ze zręcznością najlepszego DJ-a miksuje Shakespeare’a ze slangiem i wulgaryzmami. W obrazach pokazuje starą dobrą szkołę, której adepci potrafią tworzyć magię z użyciem prostych narzędzi – jasno oświetlonej kwiaciarni pośród nocy Gotham, albo przemierzającego nędzne ulice czarnego citroena DS. Film jest porządnie zagrany, z co najmniej jedną wybitną kreacją – Jona Voighta w roli starego, zdziwaczałego bogacza; brawurowo zainscenizowany i zmontowany. Przede wszystkim jednak Coppola wraca do korzeni i jak w swoich najlepszych latach robi kino polityczne. Mówi o nas, dziś. 

„Najlepsze w byciu bogatym jest to, że możesz straszyć ludzi”, stwierdza w „Megalopolis” bankier Hamilton Crassus III. Świat rządzony przez takich jak on trzeba naprawiać pięknem.    

Reklama