Wyłącz Donalda. O filmie „Wybraniec”
Nie chce mi się pisać o Trumpie i w gruncie rzeczy rozumiem, dlaczego w Stanach Zjednoczonych na wzmiankę o filmie Abbasiego wzrusza się ramionami.
Zdarza się, że recenzowanie przypomina łuskanie ziaren słonecznika, kiedy wiesz już doskonale, że środek wydziobały inne głodne ptaki. Tak jak teraz — siadam do pisania o „Wybrańcu” Alego Abbasiego, nakręcony jak zabawkowy samochodzik, a po godzinie odzyskuję przytomność na stosie pustych skorupek. Po co pisać, skoro prawdopodobnie wszystkie myśli, które przychodzą mi do głowy, to klisze zassane z artykułów internetowych trumpologów? Jak tu skoczyć wyżej niż banały wygenerowane przez jakiegoś bota?
No i wściekłem się. Nie chce mi się pisać o Trumpie i w gruncie rzeczy rozumiem, dlaczego w Stanach Zjednoczonych na wzmiankę o filmie Abbasiego wzrusza się ramionami. Amerykanie, oddychający toksynami z trwającej dzień i noc kampanijnej biegunki, będą oglądać „Wybrańca” z detektorem ustawionym na zgodność i autentyczność, a w przerwach na sikanie – dyszeć ze zmęczenia lub ziewać z nudów. Inna sprawa, że mocno letnia recepcja „The Apprentice” w USA też mnie strasznie wkurza, gdyż kocham reżysera Abbasiego miłością kinofilską i od czasów wybitnej „Granicy” czekam na każdy jego kolejny film jak na własne urodziny. Tymczasem wszystkie pismaki gardłują nie o Abbasim, tylko o Trumpie: prawnicy Trumpa grożą filmowcom pozwami, Sebastian Stan opowiada „jak stał się Trumpem”, amerykańscy dystrybutorzy boją się rozpowszechniać film o Trumpie, i tak dalej. Wiem, to z takich pustych kalorii składa się dieta medialnego krokodyla, taka nudziarska logika rządzi kampanią wyborcza, przecież nie obrażę się na rzeczywistość. Mam tylko jedną radę: chcesz zobaczyć, co się w „Wybrańcu” udało? Wyłącz Donalda.
Wyproś Trumpa za mentalny winkiel, a sam przełącz kanał na esej Piotra Sadzika o faszystowskim bagnie, w którego żyznym błocku kuruje się filozofia ponowoczesności na emeryturze. Zdystansowany, odrzucający Wielkie Narracje, patrzący z ironicznym uśmieszkiem, jak „wszystko co stałe, rozpływa się w powietrzu” – taki miał być człowiek ponowoczesny. Krótka lekcja ograniczonego zaufania do wszystkiego, co rości sobie pretensje do „obiektywnej prawdy”, powinna nam z marszu uformować społeczeństwo oparte już nie na konflikcie, lecz na „płynnych tożsamościach”, a w finałowym odcinku — całkowicie wykarczować przemoc z życia publicznego („koniec historii”). Tak się oczywiście nie stało i za reżyserowanie ostatniego epizodu tego kiepskiego serialu zabrał się ktoś inny. Ironia wymierzona w idee sprawiedliwości i równości społecznej, a przy okazji maskująca faszystowskie przekonania („Lewacka poprawność nie zna się w ogóle żartach!”), stała się orężem prawicowego radykalizmu sprzymierzonego z neoliberalnym rynkiem.
W kontrrewolucyjnym ferworze „bycie ironicznym” dość niepostrzeżenie zrównało się z „byciem kłamcą”, a fundamentalną rolę w normalizowaniu nieprawdy odegrały wielkie platformy internetowe. Odpowiednie warunki pojawiły się jednak dużo wcześniej i to właśnie o takim metaforycznym „czyszczeniu podłoża” pod „nowe inwestycje społeczne” traktuje „Wybraniec”. Abbasi proponuje krótką wycieczkę do korzeni współczesnej niestabilności politycznej, która narodziła się w Nowym Jorku, najbardziej postmodernistycznej metropolii świata. Płynnej polityki, zwanej też postpolityką, nie trzeba zresztą szukać za oceanem. Niedawno inny Donald, nasz dobry szeryf noszący w kaburach konferencje prasowe o różnych kalibrach, trafnie nazwał ów nowy porządek „demokracją walczącą”. Nie dodał tylko, że istotą tego systemu jest żonglowanie przymiotnikami – raz „liberalna”, raz „suwerenna”, raz „uśmiechnięta” – pod zmienne wiatry kryzysów, do których wcześniej należy albo doprowadzić, albo je wymyślić, albo po prostu płynąć na ich fali.
W „Wybrańcu” jest podobnie. Wszystko zaczyna się od młodego człowieka w kryzysie tożsamości, oglądamy dwudziestokilkulatka obarczonego gigantycznym naddatkiem przyszłych historii — my przecież JUŻ WIEMY, co będzie dalej. Na podstawowym poziomie „The Apprentice” to po prostu prawilny bio-pic oparty na prawilnych źródłach — od biografii „Donald Trump. Jak on to zrobił?” Davida Cala Johnstona aż po „Zbyt wiele i nigdy dość. Jak moja rodzina stworzyła najniebezpieczniejszego człowieka na świecie” Mary L. Trump. Jest też jednak druga mańka tego filmu, drugi biegun tytułowej postaci: to nie tylko Trump-Wielka Figura, ale też zagubiony na ulicach Manhattanu everyman o twarzy wyrośniętego chłopca. Sebastian Stan robi wiele, żeby przed oczami stanął nam The Donald złożony ze wszystkich swoich najbardziej charakterystycznych dokamerowych min, tików i gestów, które globalna publiczność zna na pamięć. Ale kiedy Stan tak szarżuje, do roboty wkracza Abbasi i do spółki z Kasperem Tuxenem, autorem zdjeć, łapie Trumpa za kark i wywala na zewnątrz, prosto w nowojorskie lata siedemdziesiąte.
To czasy, kiedy 42. ulicę, gdzie miała miejsce pierwsza manhattańska inwestycja Donalda (zakup i przebudowa hotelu Hyatt Grand Central), określa się przydomkiem „Czart” (The Deuce). W piekielnym tyglu mieszają się stali bywalcy grindhouse’owych kin i teatrów (to ich największe skupisko w Stanach), narkomani, bezdomni, awangardowi artyści, biznesmeni z pobliskiej Piątej Alei, gliniarze i przestępcy. Można tu obejrzeć filmy Antonioniego, pierwsze gejowskie pornosy i wszystkie dzieła kina exploitation; iść na piwo do nory w zatęchłej piwnicy albo wynająć kabinę na peep-show. Zabierając nas na Manhattan, ekipa Abbasiego sprawnie zszywa ze sobą archiwa oraz współczesne zdjęcia stylizowane na „smużącą” taśmę lub kręcone przy użyciu transfokatora. Fajnie byłoby obejrzeć „Wybrańca” w duecie z „The Deuce” (na Max pod polskim tytułem „Kroniki Times Square”), wybitnym serialem Davida Simona i George’a Pelecanosa, bo to awers i rewers tej samej monety. Kiedy w tym drugim śledzimy losy ulicy z perspektywy barów i burdeli, pierwszy pokazuje toczącą się równolegle grę o „rewitalizację” podupadłej okolicy. W obu produkcjach fabuła urywa się w latach osiemdziesiątych, kiedy Czterdziesta Druga stopniowo zamienia się w to, czym jest dzisiaj – świątynię ponowoczesnej kultury zakupów i turystyki.
Na razie mamy jednak młodego Donalda, który wygląda, jakby na odchodnym matka wręczyła mu kostium biznesmena, pogłaskała po blond czuprynie i skarciła wzrokiem: „Proszę mi tyko wrócić przed piątą na obiad!”. Jest na Manhattanie obcym i to znowu w podwójnym sensie. To Trump-świętoszek z wojskowego college’u, kiedyś niegrzeczny, teraz spacyfikowany i szukający swojego miejsca w rodowej hierarchii. Nie pije, nie pali, nie potrafi się bawić, na każdej manhattańskiej bibie Andy Warhol (tak, on też pojawia się w filmie) cichaczem robiłby sobie z niego jaja. Ale też Trump-prowincjusz, dziecko milionera, tyle że z Queens i Brooklynu, co na Manhattanie oznacza w tamtych czasach względną anonimowość. Gdyby chłopak trafił na studia do, powiedzmy, profesora Paula de Mana albo na jakieś inne kulturoznawstwo, mógłby się dowiedzieć, że obiektywna prawda nie istnieje, jest tylko dyskurs – konwencja wypowiedzi zależna od złożonych kontekstów historycznych, społecznych, klasowych i tak dalej – co w następnym kroku skierowałoby młodego adepta humanistyki na drogę lewicowego aktywizmu. Filmowy Trump kieruje się jednak w inną stronę, do miejsca, w którym o mechanizmach kształtujących kulturę i życie społeczne myśli się z grubsza to samo, ale wykorzystuje tę wiedzę w innym celu – do retorycznego niszczenia przeciwników. Czyli w sumie podobnie jak na uczelni, tyle że z realnym wpływem na rzeczywistość.
Według Mary L. Trump to ojciec Donalda, Fred, wpoił młodszemu synowi, że szczęścia powinno się szukać w elitarnych klubach dla bogatych mężczyzn, bo to tam, za zamkniętymi drzwiami, załatwia się „sprawy” i decyduje o losach świata. Zagubiony chłopaczyna odnajduje w jednej z takich „organizacji” swojego prywatnego Paula de Mana, Roya Kohna, prawnika od spraw beznadziejnych i postpolitycznego kameleona, któremu „płynne” podejście do prawdy pozwala wchodzić w sojusze z każdym i przeciwko każdemu. Natomiast to chyba fakt, że Kohna gra Jeremy Strong – jak to określił mój kolega – „prawie aż za dobrze”, zadecydował, że polscy krytycy chętnie porównują „Wybrańca” do „Sukcesji”, choć przez kawał filmu nikt tu nie lata śmigłowcem ani nie jeździ limuzyną. Kohn jest oczywiście dobrze umocowany w scenariuszu, ma reprezentować Trumpów w sprawie o dyskryminację rasową, wycisnąć z miasta odpowiednie pozwolenia, porozdawać łapówki, zaszantażować urzędników, ale to wszystko należy do warstwy bio-pikowej. Dla mnie dużo ważniejszy pozostaje Kohn z pierwszych scen „Wybrańca”: dziwaczny facet, który siedzi przy stole i wygląda na totalnie odurzonego wódą, a zarazem zachowuje retoryczną trzeźwość. Słowny kalambur to jego drugie imię, chłop sypie ironią, jakby spluwał, i to nie pod nogi swoich rozmówców, ale prosto w ich zaskoczone twarze.
Żmij uczy chłoptasia posługiwania się widelcem „trzech złotych zasad”: atakuj, atakuj, atakuj!; nic nie potwierdzaj. Zaprzeczaj wszystkiemu; zawsze ogłaszaj zwycięstwo, nigdy nie przyznawaj się do porażki. Ale dla nas ważniejszą lekcją jest ta z pierwszych minut filmu, kiedy Kohn daje pokaz swoich mefistofelicznych umiejętności. Potwierdza w ten sposób intuicje wszystkich krytyków ponowoczesnej ironii, która dystansuje się od każdej formy powagi, we wszystkim widzi drugie dno i rozmydla nawet najpoważniejsze alarmy – tak, ironizowanie bierze się z lęku, nieukojony lęk rodzi pogardę, a pogarda zmienia ironię w cynizm i obraca ją w broń w rękach tyranów. Nie ma w tym nic nowego, nic szczególnie odkrywczego, ale jednak na filmowym poziomie działa to zaskakująco dobrze, przynajmniej na mnie.
Zauważcie też, że, wbrew licznym pozorom, rodzina nie jest dla Abbasiego głównym punktem odniesienia. Owszem, „Wybraniec” powtarza za poppsychologiczną publicystyką, że poglądy Trumpa zostały ukształtowane przez jego ojca. Ważny jest również wątek alkoholizmu i przedwczesnej śmierci starszego brata DT, Freddiego, czarnej owcy rodziny Trumpów. Nie ma tu jednak sprowadzania dorosłych ludzkich wyborów wyłącznie do konsekwencji wczesnych traum i kryzysów emocjonalnych, co w swojej książce zrobiła już kuzynka Donalda, posiadaczka doktoratu z psychologii. Filmowy Fred Trump to nie groźny socjopata z opowieści Mary L., a po prostu zagubiony facet – smutny, wąsaty starzec, którego ukształtowała zupełnie inna rzeczywistość i który teraz razem z nią odchodzi do lamusa. U Abbasiego, na przekór książkowym wspomnieniom, to nie on wypowiada słynną maksymę: „W życiu jesteś albo zabójcą, albo przegrywem”. Mówi to główny bohater, Roy Kohn, człowiek wyrosły na nowojorskich drożdżach płynnej nowoczesności.
W Trumpie z „Wybrańca” – choć to na razie tylko deweloper z ogromnym kapitałem i aspiracjami, a nie prezydent mocarstwa – widzę zatem figurę polityki uprawianej na zasadach zwulgaryzowanego postmodernizmu. W ciagu tych dwóch godzin Donald przechodzi spektakularną ewolucję, a w finale negacja jest już jego podstawowym trybem wypowiedzi, ulubionym narzeczem. W ostatniej scenie, pytany przez swojego biografa o wszystkie domniemane brudy i kłamstwa, odpowiada jak rasowy filozof ponowoczesności: „Nie ma jednej prawdy, jest wiele prawd i zależą one od kontekstu”. Prawda istnieje tylko „tu i teraz”, w ustach mówiącego, i jutro może już być gówno prawdą. Spróbujmy zerwać ten „płynny” kamuflaż, a pod spodem przywita nas jedno wielkie NIC — lęk przed śmiercią i walka z entropią, która, kawałek po kawałeczku, odkrawa coraz starsze ciała bohaterów.
Lacanista nazwałby to Realnym, lecz dla mnie to po prostu prawdziwa twarz systemu opartego na zachłannym pomnażaniu i konsumowaniu materii. To paradoks, jak bardzo uczeń przerósł mistrza: kiedy Roy Kohn zostaje pożarty przez AIDS i wreszcie zaczyna do niego dociera, że cynizm nie ochroni go przed Otchłanią, Donald tylko ciśnie dalej i robi sobie kolejne przeszczepy włosów, odsysania tłuszczu, wymiany żon. Nic go nie zmieni, jest jak głaz, jak potwór Frankensteina, który chce zjeść cały świat. A jak już zaspokoi głód, to znowu wszystko odessie i powie służbie, że trzeba nakrywać do stołu. Samowystarczalna bestia, swój człowiek. Człowiek, którego znamy.
I taki to był tydzień w kulturze. Afera z widelcami w Muzeum Pana Tadeusza i lista książek NYT
Co jest z tymi polskimi zakupami i cyfrą „3”? A tu fortepian za 300 tysięcy, na którym Paderewski nigdy nie grał, a tu 35 tysięcy za serwis z połowy XIX wieku, który z Mickiewic...
czytaj więcej ->Gwangju Biennale, czyli wszystko czego nie wiedziałem o najstarszym festiwalu sztuki w Azji
Gwangju Biennale to żywy pomnik na cześć tych, którzy kilkadziesiąt lat temu stawiali opór autorytarnej władzy. Sztuka poszukuje narzędzi do lepszego opowiadania o przyszłości, ...
czytaj więcej ->O nowym i wczesnym Murakamim. Wojciech Engelking
W posłowiu do powieści „Miasto i jego nieuchwytny Mur” Murakami podkreśla, że pierwszy szkic tego dzieła napisał jako młody prozaik i opublikował w formie opowiadania, które wów...
czytaj więcej ->