Burdel pod maską. Rozmowa z Dorotą Masłowską

Aleksander Hudzik
literatura
wywiad
15.08.2024
10 min. czytania

Czujemy się wypędzeni z języka, prześladują nas coraz bardziej obce słowa – mówi autorka powieści „Magiczna rana”.

Czyli nie lubisz wywiadów?

Mam jakiś opór. Zawsze czuję, że w książce zapisałam wszystko, co ważne, a teraz muszę to sama tłumaczyć na polski, socjologizować, skrócić albo streścić. Martwię się czasem, że środek ciężkości przenosi się bezsensownie z książki na rozmowę o książce. Ludzie chcą bryków, skrótów i wytrychów, nie analiz i refleksji. 

Podczas rozmów ludzie pytają cię o wszystko. Męczy cię, że robią z ciebie gadającą głowę od problemów płci, ekonomii i wojny w Ukrainie?


Czy mam poczucie, że oczekuje się, żebym tworzyła efektowne sentencje? Wydaje mi się, że robiłabym to z sukcesami, bo pisarze mają wypracowaną umiejętność tworzenia „mocnych” fraz.  Ale odraża mnie taka ścieżka handlowania banałem. Internetowe oklaski grają w tym istotną rolę. Te wszystkie komentarze, „w punkt”, „mocne” „celne” – nic mnie nie obrzydza tak jak te „celne” zdania. 

Żyjemy w lesie nagłówków, i w tym lesie ciągle trzeba dosadzać nowe drzewa. „Magiczna rana” jest ruchem w przeciwnym kierunku, chciałabym powiedzieć coś niejasnego, coś antytrafnego. Coś, czego nie da się zrozumieć ot tak ani zrobić łatwego „wytnij wklej”.

A jednak opowieści, które tam snujesz, mają mocne podłoże społeczne. Łączysz wątki emigracji, awansu społecznego, rozjazdu między aspiracjami i przeszłością. 

Pisanie tej książką zaczęłam od konkretu, realistycznego pejzażu, pod który dałoby się podciągnąć różne socjologiczne konteksty, ale czułam niedosyt. Ten świat był niepełny. Proces twórczy jest ciekawy, kiedy próbuję coś dopiero mozolnie namacać, i robię to instynktownie, w ciemności. To próba uchwycenia różnych snujących się już duchów czasu, zjawisk których nie widać jeszcze na przykład w publicystyce.

Ilustracja: Nadia Linek


I co to jest?

Chyba chaos, burdel. Żyjemy w dobie pomieszania czasów. Obłędna nowoczesność miesza się z taką zolowską wręcz nędzą i tym, co zahibernowane, nieupdejtujące się. Przeżywam to równoprawnie ze wszystkimi, moim zasobem jest przynależność do różnych światów i języków. Nie interesuje mnie co jest, a co nie jest przestarzałe, w jednym obrazku chciałabym objąć ten językowo-mentalny palimpsest. 

Co masz na myśli, kiedy mówisz o wielości języków?

To, że język zmienia się bardzo szybko, a wraz z nim sposób, w jaki czujemy i postrzegamy siebie i innych. Na przykład ludzie szafują dziś kategoriami takimi jak endorfiny, dopamina, neurony. W tym biochemicznym opisie nasze życie wewnętrzne sprowadza się do wydzielania się pewnych substancji trochę niezależnie od nas. To jest konkretna egzystencjalna zmiana: ulga od odpowiedzialności za swoje postępowanie i życie, ale też wydanie się na pastwę neuroprzekaźników. A bycie człowiekiem to chyba coś więcej. Zaczęliśmy mówić językiem terapii, który zarówno tłumaczy nam nasze zachowania, decyzje i porażki, jak i odciąża od odpowiedzialności. 

Moją uwagę przykuwają te procesy, ale i towarzyszące im strategie językowe. Co robi nam fakt, że swoje uczucia i stany nazywamy często po angielsku? Może czujemy się wypędzeni z języka, bo prześladują nas coraz bardziej obce bieda-słowa? Myślę, że możemy mówić o narastającym zjawisku takiego „zaniedbania językowego”.

Czyli?

Nie kwestionujemy sposobu mówienia, jaki jest nam podsuwany. Nie szukamy dla siebie słów, tylko bierzemy te, które mamy w „proponowanych”. I stajemy się tym, co i jak mówimy. A język jest zaraźliwy. Ty powiesz „randomowy”, ja powiem „asset”. Potem wjedzie „narracja” albo „dedykowany” – sama tak czasem mówię, choć oba określenia mnie odrzucają. Tak strasznie mnie rażą nowomowy, że jestem w stanie kogoś nie lubić tylko dlatego, że mówi słowami, które uważam za okropne. 

To jest coś, co sprawia, że czytanie twoich książek chwilami sprawia mi wręcz fizyczny kłopot. Czytam tę mieszaninę modnych, strasznych i przestarzałych słów, i czuję, że sam zaczynam nimi myśleć.


Ciekawe, też to czuję. Postrzegam język jako coś fizycznego, cielesnego. Intuicja, która podpowiada mi słowa to coś, co odczuwam w ciele. Pamiętam, jak gdzieś usłyszałam nastolatki mówiące „małe rozmowy” – to okropność, od której zęby dzwonią, i jednocześnie poezja.

Porozmawiajmy o świecie, który wyłania się z twojej książki. Tęsknisz za latami 90.?


A dlaczego tak myślisz?

Upadające hotele, historie o pracowniku korporacji, który zachowuje się, jakby dalej żył życiem typu: „Płomienne zorze budzą mnie ze snu / Giełdowy ranek informacji szum” z piosenki Malcziki.  

Ale to nie jest wcale opowieść o przeszłości. Weźmy tego korpobohatera. Ten typ człowieka się nie zmienił, on tylko przygruchał sobie różne nowinki, które mają świadczyć o jego zmianie. Ma kartę Multisport, dba o siebie, nie mówi prostytutka i używa słowa osoba. Ma pewne aktualizacje, ale to wciąż ten sam system operacyjny. Stary szowinizm z wymuszonymi, prowizorycznymi zmianami to bardzo współczesna mieszanka. 

Dorota Masłowska, fot. Szymon Rogiński

Twoja książka przedstawia różne światy, których doświadczamy przez język. Język faceta z korpo, którego podpatrujemy podczas randki, to język, w którym słowo „weszłem” miesza się z „osobą” zastępującą mu dawne określenie geja.

W tej postaci odbija się nasze dyscyplinowanie siebie i świata, często zresztą życzeniowe, bo za unowocześnionym językiem nie nadąża mentalność – i stąd te puste figury retoryczne. Cieszę się, że staramy się zmienić przemocowy język, ale to też życzeniowe myślenie, że za pomocą mówienia „osoba” można zmienić świat.

Inercja kultury jest ogromna. Straszą demony przeszłości. Starych intelektualistów strąca się w otchłań za jakieś głupie słowo, influencerów winduje za równie niemądre zasługi.

Ten konflikt chyba też istniał w „Wojnie polsko-ruskiej”. Dla mnie Silny to właśnie taka postać, która jest wkurwiona, bo nie ma pojęcia, do którego świata pasuje bardziej. 

W „Wojnie” kalectwo języka ma inny wymiar, jest popegeerowskie, ludowe. Rozbuchane narkotyczne urojenia, za którymi nie nadążą gramatyka. Dla mnie w tym była taka wiejska swoboda poczynania sobie z językiem, naginania go do swoich potrzeb, dzikość. A „Rana” to wojna języków miejskich, które są aspirujące, często statusowe. W tej książce stosunkowo mało jest odprysków ludowych. 

Ale konflikt czasów, w którym był uwięziony Silny, występuje w obu książkach.

Może dlatego, że on nadal istnieje. Podczas transformacji powstało zawirowanie czasów, które trwa do dziś. Rozwijanie i renowacja zaniedbanych latami elementów rzeczywistości ma wiele prędkości, jest niezrównoważona. Powstają wiry czasowe, bo często supernowoczesność pojawia się tam, gdzie latami trwała zapaść. Ta Polska różnych prędkości rodzi człowieka różnych prędkości. To nie tylko estetyka, w której żyjemy, to pomieszanie jest w każdym z nas. 

Stąd się wziął ten zrujnowany hotel, który rozpada się wraz z zatrzymaną tam bohaterką?

Nie spałeś nigdy w takim? To jest bardzo konkretna figura naszej rzeczywistości. Zmysłowy konkret, śmierdzące wykładziny i popalone petami firanki, czarna dziura, która się ostała wśród tego wszechogarniającego wzrostu. Dla mnie to jest akurat bardzo romantyczne…

To są miejsca, których moim zdaniem już nie ma. 

Są. Chociaż jest ich coraz mniej. Miejsca takie jak Lotos czy Piotruś w Warszawie, które opierają się temu powszechnemu sukcesowi, ale stopniowo padają, bo nie mamy świadomości, że są unikatowe i cenne. Dezynfekujemy ten ich brud i przerabiamy je na Starbucksy. Dlatego Warszawa czasem przypomina mi jakieś niezbyt wypasione lotnisko. Nie żadne miasto, tylko sekwencję tych samych Carrefourów, Żabek i siłowni. 

Zastanawiam się, czy żeby zbierać te wszystkie językowe dziwactwa, musisz jeździć po Polsce i ich szukać.

Jeżdżę, ale nie wiem czy akurat jest mi to niezbędne do pisania. Wszędzie jest rzeczywistość. Ludzie przychodzą i gadają, korzystając z tego, że słucham. Więc mam duży kontakt z różnymi światami.

Czyli przychodzi pacjent do pisarza. 

Tak, to nagminne. Ludzie chcą zdeponować pisarzom swoje historie, czasem nazywając to bardzo wprost. „Mam taką historię, wszyscy mówią: ty, napisz o tym książkę, tylko że ja nie umiem”. Albo: „Ja ci to mówię, a ty już z tym zrobisz, co będziesz chciała”

Dorota Masłowska, fot. Szymon Rogiński

I jak odpowiadasz?


„Tak, oczywiście, zapraszam”, biorę gęsie pióro i zaczynamy.  A tak poważnie – raczej mnie irytuje to wciskanie mi historii na siłę, wolę słuchać ukradkiem, niepostrzeżenie i niekoniecznie tego, co ktoś chce mi opowiedzieć. Ale niewątpliwie jestem zainteresowana detalem życia, ale zapisuję raczej w głowie, bez zeszytów, notatek, po prostu żyjąc.

Masz jakiś osobisty stosunek do swoich bohaterów? Lubisz ich?


Często słyszę to pytanie: czy ja lubię swoje postaci. W sumie nie wiem, czemu to jest aż tak interesujące. Nie mam konkretnych emocji, z którymi podchodzę do stwarzania bohaterów. Wymyślam kogoś, wprawiam się w rytm, który przywołuje tę osobę, i zastanawiam się, co mogę nią narysować, co mogę nią uchwycić. Nie chodzi mi o to, żeby pokazać odrażających czy brzydkich ludzi, zależy mi raczej na podkreśleniu tego, że wszyscy jesteśmy plątaniną motywacji, pragnień, fiksacji – to jest burdel pod maską naszych deklaracji. Sama też czuję się takim burdelem.

Psychologia moich bohaterów nie jest oczywista. Prostych postaci można szukać w serialach na Netfliksie, ja oferuję raczej dzikość kreski. W lekturze jest to często niewygodne, ale łatwiej jest mi zrezygnować z czytelników, którzy chcą doświadczać przewidywalności, a zostać z tymi, którzy tę niewygodę są w stanie jakoś przeżyć.

To powiedz mi, skąd się w „Magicznej ranie” wzięła magia.

Chyba ogarnęło mnie takie trollerstwo, szukanie skrajności, chęć połączenia elementów, które kompletnie nie pasują. Denerwuje mnie ukierunkowanie współczesnych opowieści, gdzie od razu jest gotowy problem społeczny, którego można potem używać promocyjnie. Więc ten realistyczny konkret zaczęłam wieść w zupełnie przeciwną stronę – w stronę baśni, magii.

To, co dzieje się obecnie, jest tajemnicze, nieuchwytne. Czułam, że realizm po prostu nie jest w stanie tego wyrazić. Trzeba jeszcze czegoś, jakiegoś nadrealizmu, czegoś magicznego i duchowego. Nie potrafię ci tego racjonalnie wytłumaczyć: ciągnie mnie często w kierunku bezsensu. Kiedy zaczynam się poruszać w tym obszarze urojeń, nagle wyłania się z tego obraz, który jest zaskakująco prawdziwy i adekwatny. 

Tytuł najpierw kojarzył mi się z promowanym od lat nowym sposobem na życie, do którego przenikają taroty, astrologia i mikrodawki LSD, bo pomogą ci na przykład być lepszym pracownikiem. Ale czytając książkę, zrozumiałem, że tu magia ma inną rolę. Jak w Biblii nie jest prywatnym wierzeniem i zaklinaniem rzeczywistości, tylko realną siłą, która jak żywioł zmienia świat. Dzięki niej bohaterowie nie muszą decydować, bo za nich zadecydował magiczny los. 


Dla mnie to konkretne socjologiczne zjawisko, które się bierze z zaniku duchowości w laicyzującym się społeczeństwie, które ma za sobą buńczuczną relację duchową z katolicyzmem, mesjanizmem, papieżem, objawieniami; gromnicą w oknach i wędrującymi po blokach świętymi obrazami. I chociaż sama nie jestem z religijnego domu, pamiętam te szały, ludowo-religijne rytuały. Nisze po tej zorganizowanej duchowości zajmują teraz wybierane przez nas, przypadkowe rzeczy. Więc wybierasz: 5G czy Ayahuasca, uzdrowiciela, terapeutę, który na YouTubie staje się mówcą motywacyjnym. To personalizowana paraduchowość i jest w niej bardzo dużo dziecinnego zaklinania rzeczywistości. Zawierzenie siebie jakimś przypadkowym bogom, rytuałom czy kompulsjom to jedna z sił, którym ulegają moi bohaterowie. 

Dorota Masłowska, „Magiczna rana”, Wydawnictwo Karakter, 2024.