Ach, te seksowne nazistowskie mundury

Ziemowit Szczerek
film
recenzja
28.03.2024
5 min. czytania

Ten film rusza. Mnie poruszył. Ale obawiam się, że kręci mnie tak samo, jak mocno perwersyjnie kręci mnie flirtujący (o wiele bardziej subtelnie) z totalitarnymi stylistykami Laibach, a jednocześnie odrzuca, jak pieprzenie ofiar wypadków drogowych w ich otwarte rany.

Przeliczyli się ci, którzy myśleli, że film o Goralenvolk będzie prostą beką z górali typu beka z misia z Krupówek, że będzie to prosty pojazd po frajerach z piórkami u kapeluszy, tak łasych na dutki i względy „rasy panów”, że źle wykalkulowali i sami zrobili się w wała, po czym zawiśli na smrekach.

A byli tacy. Uruchomili się właśnie w chwili, gdy na Krupówki wypełzł ten nieszczęsny pan Miś i zrobił z siebie ulicznego tyrana i założyli, że będą mogli pociągnąć bekę z chytrych Górali jeszcze dłużej. Co jest, notabene, ciekawą kwestią, bowiem często środowiska beczące z Górali są środowiskami, które bardzo mocno przestrzegają kodeksu zabraniającego stygmatyzowania jakichkolwiek grup społecznych. Innych, oczywiście, niż Górale. Albo boomerzy. Itd. Ale to nie o tym była mowa. 

Bo to Tatry, Tatry, Tatry są, bracie, zajebiste góry, lepszych nie znajdziecie, jak świat długi – i szeroki, słyszę kroki – jakieś dziwne kroki…

To oni, oni, trudno powiedzieć, że wymarzeni, ale przyszli: chłopcy nazistowscy, i teoria rasowa z niemi. Słowem – w filmie Biała odwaga w Tatry przychodzi szatan. I zaczyna kusić.

Film Marcina Koszałki o Goralenvolk jest o wiele bardziej łaskawy dla góralskiej historii niż opinia przeciętnego komentatora tego tematu w internecie i przeciętny historyczny artykuł w tym temacie. Jest u Koszałki, owszem, przypominający historyczny pierwowzór quasi-Wacuś – golący wąsy à la Hitler i gorliwie donoszący okupantom na sąsiadów w zamian za przejęcie interesu po wymordowanych Żydach – ale nie o nim jest ten film i to nie jego jest historia.

Bo tak wyglądała historia prawdziwa. Wacław Krzeptowski, za którym poszła część Górali, stosunkowo zresztą niewielka, ogłosił swój lud potomkami Ostrogotów, którzy osiedli w Karpatach, i uznał, że nic go z podbitymi przez Niemców Polakami nie łączy. Z Niemcami natomiast – jak najbardziej wiele. Jego Komitet Góralski, który był namiastką samorządu Goralenvolku, kolaborował z nazistami aż miło. Przed nazistowskim namiestnikiem na Wawelu, Hansem Frankiem, czapkował. Wszystko to skończyło się dla Krzeptowskiego źle: złapali go polscy partyzanci, zmusili do przepisania majątku i powiesili. Krzeptowski chciał kulę, a nie stryczek. „Kula to honorowa śmierć” – uznał szef partyzantów i zdrajcy, za jakiego miał Krzeptowskiego, nią nie zaszczycił.

W filmie prawdziwa historia przewija się tylko w tle, tak samo człowiek, którego pierwowzorem jest Krzeptowski, czy Wacuś, jak mówiono na niego w górach. I dostaje kulę. Głównymi bohaterami filmu jest dwóch braci. Jeden, młodszy, zwinny, sprawny i pozbawiony idiotycznych wąsisk – skuszony niemiecką potęgą, estetyką, ale też chęcią oszczędzenia Góralom losu reszty Polaków – zostaje niemieckim kolaborantem. Drugi, z rzeczonymi wąsiskami, nieszczęśliwie zakochany, wychowujący nieswoje dziecko, i ogólnie – mniej w życiu szczęśliwy, przynajmniej z początku, zostaje polskim patriotą. Przeprowadza przez Tatry polskich żołnierzy i kurierów, podskakuje do gestapowców, przechodzi przez wszystkie stopnie okupacyjnego cierpienia.

CZYTAJ TEŻ: Wilhelm Sasnal o polskim malarstwie narodowym

Jest też kobieta. Zawieszona pomiędzy braćmi. Ta ma, cóż, najgorzej. Cierpi za wszystkich, za jednego i za drugiego, tylko po to, by umrzeć zupełnie idiotyczną i niepotrzebną śmiercią.

Ups, sory, spojler. 

Zapomniałem uprzedzić. 

To straszne.

Anyway, zamiast rzewnej historii Wacusia dostajemy klasyczną historię miłosnego trójkąta ujętą raz w estetyce Reni Riefenstahl, raz w klimacie Siedmiu lat w Tybecie. Są też elementy historii alternatywnej w stylu nazistowskiej operetki (brat-kolaborant w mundurze góralskiego SS z parzenicami na mundurowych spodniach i swastyką zmontowaną z ciupag; w rzeczywistości żadnego góralskiego SS nie było).

Biała odwaga to film o pakcie z diabłem. O kuszeniu przez diabła. Nawet, być może, o lekkiej sympathy for the devil

To nie przaśność motywacji stojących za utworzeniem Goralenvolku jest tematem filmu, ani przaśność nazistowskiej codzienności, która przecież – jak to w państwie totalitarnym – była nieznośna, niezdrowa, męcząca, dręcząca i żadne, kurwa, mundury od Hugo Bossa tego zmienić nie mogły.

A mogło by o tym być. Bo taka była okupacyjna rzeczywistość i nazistowska codzienność. Przaśna, a nie wielka i wspaniała. Szczególnie ta obserwowana z góralskiej chaty. 

Dostajemy za to film piękny, dobry, ale koncentrujący się na tym, co fascynowało nazistów, a raczej to, co fascynowało – i nadal fascynuje w chory i perwersyjny sposób – ludzi w nazistach. Czyli piękno rasowe, riefenstahlowskie piękno wysportowanego ciała, podbijającego wielką, dziką, nieokiełznaną przyrodę. Nawet motywacje, które kryją się za złymi wyborami tych pięknych ludzi są, w gruncie rzeczy, piękne: owszem, podpiszę pakt z diabłem, ale nie dla siebie, tylko dla ratowania swojego ludu.

A potem legnę w górskiej grocie, razem ze swoimi przodkami, jak jeden z tych rycerzy śpiących, co to mają przyjść, jak Polska będzie w niebezpieczeństwie. Polska albo coś innego.

Nie wiem. Ten film rusza. Mnie poruszył. Ale obawiam się, że kręci mnie tak samo, jak mocno perwersyjnie kręci mnie flirtujący (o wiele bardziej subtelnie) z totalitarnymi stylistykami Laibach, a jednocześnie odrzuca, jak pieprzenie ofiar wypadków drogowych w ich otwarte rany. 

A o tym też były filmy.