Emilia Pérez, reż. Jacques Audiard

Telenowela ze śpiewaniem. Recenzja „Emilii Pérez”

Mateusz Górniak
film
recenzja
5.02.2025
8 min. czytania

U Audiarda spotyka się ze sobą kilka różnych konwencji, a ich miks przypomina popłuczyny po odległych nam już harcach Quentina Tarantino, czyli – wykorzystywanie niegdyś emancypacyjnych strategii takich jak kino zemsty.

Emilia Pérez to film z wielu powodów nieudany i symptomatyczny dla czasów, w których platformy streamingowe przejmują Fabrykę Snów i urządzają mainstream po swojemu. Nagrodzony Złotą Palmą i czterema Złotymi Globami, faworyzowany w oscarowym wyścigu projekt Jacques’a Audiarda to średnio zabawny koktajl wszystkiego z prawie wszystkim. Mamy tu narkotyczną przyjemność z przyswajania telenoweli, pełne prostych deklaracji songi, bufet łatwych do skapitalizowania tożsamości, poważne miny niegdysiejszej gwiazdy Disney Chanel – słowem, wypreparowane w hermetycznie zamkniętym studiu kino, które zamiast wchodzić w relację ze światem, woli serwować widowni jego uproszczony, nieprzystający do współczesności obraz.

Netflix premium i podrygujący autor

2 marca w hollywoodzkim Dolby Theatre prawdopodobnie odbędzie się kolejna koronacja Netflixa na króla mainstreamowego kina. Emilia Pérez zgarnęła aż trzynaście nominacji i mimo niedawnej afery z tweetami Gascón, wciąż uchodzi za faworytkę w kluczowych kategoriach. Oscarowe zwycięstwo ma być dla Audiarda zwieńczeniem sezonu nagród i kolejnym dowodem na to, że najpopularniejsza platforma streamingowa może rządzić nie tylko na amerykańskiej giełdzie, ale i na czerwonych dywanach. Jak to się stało, że film zakupiony przez Netflixa zaraz po canneńskiej premierze i przeznaczony do prezentacji przede wszystkim w sieci rywalizuje o Oscary z filmami regularnie dystrybuowanymi w kinach? 

Chodzi o dwa proste triki. Po pierwsze, zanim film zostanie udostępniony w VOD, Netflix organizuje mu ekskluzywne pokazy kinowe w kluczowych dla branży miastach w USA. Taki wytypowany uprzednio do nagród produkcyjniak jest zazwyczaj wyświetlany przez kilka tygodni, czyli tak długo, aby mógł zakwalifikować się do Oscarów, ale nie na tyle długo, aby nasycić kinową publiczność i stracić blask nowości, która podbije statystyki oglądalności na platformie. Po drugie, korporacja znana ze sprowadzania autorów do wyrobników raz na jakiś czas przełamuje swój model produkcji taśmowej i albo zaprasza do współpracy uznanych, wcześniej już nagradzanych twórców, albo wykupuje na wyłączność prawa do dystrybucji ich najnowszych obrazów. W ten sposób powstają produkcje typu „film Martina Scorsese dla Netflixa”, „film Jane Campion dla Netflixa”, „film Alfonso Cuaróna dla Netflixa”. W 2024 nadszedł czas na „film Jacques’a Audiarda na platformie Netflix”. Na Emilię Pérez  składa się szereg prostych binarnych opozycji (źli mężczyźni vs dobre kobiety, straszny Meksyk vs fancy Londyn, mordercy i porywacze vs działające charytatywnie wojowniczki). Na drugim planie mamy do czynienia z artystowską szarżą reżysera, który dawno już nie nakręcił dobrego filmu, ale wciąż jest nazwiskiem kojarzonym z panteonem. Jeśli jesteśmy w stanie wymienić setki „typowych filmów Netflixa”, to Emilia Pérez  wpisuje się w poczet kilkunastu „typowych filmów Netflixa premium” – projekt zrealizował uznany autor, więc jest trochę artsy, ale bez przekraczania granic komunikatywności i zdrowego rozsądku, tak ważnych w świecie biznesu.

Emilia Pérez, reż. Jacques Audiard

Film Audiarda zaczyna się od dosyć spektakularnego najazdu kamery na spreparowaną makietę meksykańskiego miasta. Najpierw podążamy za karetką na sygnale, a potem wsiąkamy w protestujący tłum, z którego wyłuskana zostaje jedna z głównych bohaterek Emilii Pérez – prawniczka Rita (Zoe Saldaña). Wraz z jej pojawieniem się na ekranie, zaczynamy być bombardowani przyprawiającymi o cringe-ciary songami o silnej, sprawczej, ale niedocenianej kobiecie. Kulminacją tych początkowych scen są chórki na sali sądowej, które zaczynają zarysowywać czarno-białą wizję rzeczywistości opowiadaną przez siedemdziesięciodwuletniego Francuza, który na zamówienie Netflixa w podparyskim studiu kręci film o kobietach, tranzycji i Meksyku.

Zły mężczyzna i straszny Meksyk

Los zapracowanej i niespełnionej Rity odwraca się, kiedy ta przyjmuje korzystną finansowo, tajemniczą propozycję od szefa gangu (Emiliano Hasan). Okazuje się, że  Manitas od dzieciństwa pragnął zostać kobietą, a jako boss narkotykowy zaszedł już na tyle wysoko, że w końcu może sobie na to pozwolić. Zanim jednak Rita załatwi wszystkie sprawy związane z tranzycją, oglądamy operetkową wizję karteli. Widzimy pędzące przez pustynię samochody z napędem na cztery koła, osiłków szpanujących bronią automatyczną i Selenę Gomez, która gra żonę gangstera i skarży się, że nic nie wie o jego życiu. Rita wsłuchuje się w cedzoną niskim głosem spowiedź szefa kartelu i obiecuje pomóc przy zorganizowaniu operacji korekty płci. Audiard nie traci czasu i od razu po ich rozmowie atakuje nas z kolei swoją wizją Meksyku, który w jego wykonaniu wygląda jak impresja kogoś, kto całą wiedzę o tym państwie zaczerpnął z dwóch widokówek wysłanych przez wujka z wakacji, reportażu o kartelach ze starego numeru National Geographic, kilku sezonów telenoweli i jednego, pamiętanego jak przez mgłę filmu Roberta Rodrigueza. Głównym miejscem akcji Emilii Pérez nie jest więc Meksyk, a jego sklecona z kilku stereotypów makieta, po której poruszają się stereotypowa silna kobieta Rita i stereotypowy bandzior wystylizowany na Maczetę Danny’ego Trejo, który pragnie odkupienia.

Dobra kobieta

Rita ma za zadanie nie tylko dyskretnie zorganizować operację, ale także pomóc bandziorowi zniknąć, aby z milionami na koncie mógł w Paryżach i Londynach tego świata zatracić się w swojej nowej tożsamości. Scena przygotowań do tranzycji, co słusznie wypunktowali już internauci, jest kolejnym zlepkiem stereotypowych wyobrażeń. Rita przechadza się z notesem po tajskiej klinice, a chórki zabandażowanych kobiet i mężczyzn śpiewają o operacjach plastycznych. W końcu doktor Wasserman (Mark Ivanir) wyśpiewuje swoje poglądy na temat życia i zmiany płci, a Rita odśpiewuje mu kilka wolnościowych prawd i oczywiście przekonuje go do przyjęcia zlecenia. W ten sposób, po skutecznie przeprowadzonej tranzycji, ze złego mężczyzny powstaje dobra kobieta. I jeśli tamten był przedstawicielem strasznego Meksyku, to ona zostanie świętą próbującą ten Meksyk naprawić. Budzi się z zabandażowaną twarzą w hotelu jako tytułowa Emilia Pérez, a po kilkunastu minutach prowadzi już organizację mającą pomóc obywatelom zgnębionym przez kartele. Zainteresowany życiowymi namiętnościami i turbulencjami Audiard zdaje się przy tym plakatowo pytać – „czy możliwe jest odkupienie?”, „czy da się uciec od siebie?”, mimowolnie opowiadając się przy tym za konserwatywną wizją mocnej podmiotowości. Historia tytułowej bohaterki pokazuje bowiem człowieka, który mimo upływu lat nie potrafi uciec od zbrukanej przeszłości – i osobę po tranzycji, która nigdy nie pozbędzie się tkwiącego w niej głęboko pierwiastka męskiego, ujawniającego się między innymi w zmianie głosu podczas wzburzenia – kiedy sytuacja robi się gangsterska i graniczna, Emilia znów mówi jak Manitas.

Emilia Pérez, reż. Jacques Audiard

Zabawa gatunkami

„Film błyskotliwie bawi się gatunkami”. Kojarzycie taki recenzencki wytrych? To samo można by powiedzieć o Emilii Pérez. U Audiarda faktycznie spotyka się ze sobą kilka różnych konwencji, a ich miks przypomina popłuczyny po odległych nam już harcach Quentina Tarantino, czyli – wykorzystywanie niegdyś emancypacyjnych strategii takich jak kino zemsty. Twórca Proroka i W rytmie serca przeskakuje między sposobami opowiadania historii, ale w żadnym przypadku nie odświeża tych zasad gatunkowych, którymi się posługuje. Co więcej, są one raczej pozbawiane swojego potencjału, bo kino gangsterskie nie wciąga, historia zemsty nie oczyszcza, dramat społeczny nie uwidacznia metod sprawowania władzy, melodramat nie angażuje emocjonalnie, a musical – zamiast tworzyć dodatkowe piętro opowieści – po prostu ilustruje lub interpretuje fabułę, jak w początkowej scenie sądowej, gdzie Rita wyśpiewuje swoją sytuację zawodową, choć sporo o niej wiemy z kilku poprzednich, eksplikacyjnych rozmów i zdarzeń.

Telenowelowe grańsko

Audiard „bawi się” w swoim nowym filmie tożsamościowym dramatem, gangsterskim kryminałem, pop-musicalem i latynoamerykańską telenowelą. Z tej żonglerki najbardziej naszą uwagę przykuwa jednak ta ostania. Historia Emilii Pérez rozszczepia się bowiem na kilka pomniejszych wątków, a do przodu pchają ją mnożące się obyczajowe suspense i songi, które tylko budują napięcie. Co będzie dalej?, co będzie dalej? – możemy się zastanawiać podczas seansu i czekać na kolejne nieprawdopodobne i trącące łatwizną rozwiązania fabularne. Zemsta, odkupienie, rodzicielstwo, dramat, marzenia, miłość, odpowiedzialność (…) – kiedy twórcy dokładają kolejne tematy, można się zastanawiać, co w zasadzie gra obsada Emilii Pérez. Reżyser umieszcza ich w statycznych kadrach i każe grać stereotypowe wyobrażenia kobiety, mężczyzny, bandziora, lekarza i prawniczki. Wytrenowanym akcentem tłumaczą też dlaczego akurat robią to, co robią, żeby zaspokoić programowo przyjętą przez Netflix zasadę tworzenia filmów do oglądania bez uważnego patrzenia i podkreślić ważkość tematów ciepło przyjmowanych przez instytucje typu Cannes czy Akademia Filmowa. Przez to film przypomina sprasowaną do nieco ponad dwóch godzin telenowelę o ważnych sprawach i staje się potworkowatą hybrydą kilku gatunków, którą można by shastagować jako „podlana artystowskim sosem netflixowa telenowela ze śpiewaniem, w sam raz na jeden lub dwa wieczory, KLIKNIJ TUTAJ”.

Emilia Pérez, reż. Jacques Audiard