Miranda July o menopauzie i o tym, że wszyscy wylądujemy na czterech łapach

Bogna Goślińska
literatura
recenzja
14.11.2024
10 min. czytania

„Na czworakach” można czytać na wiele sposobów: włączenie menopauzy do kobiecej biografii, wyzwanie rzucone tradycyjnej wizji rodziny, a zarazem hołd dla matek, partnerek i przyjaciółek. To akt odwagi – myślenia na przekór normom kulturowym i literackim tropom bohaterek.

Dziś jest pierwszy dzień reszty twojego życia. Z tą myślą w głowie budzisz się w swoim domu na przedmieściach. Od kilkunastu lat jesteś w związku, z którego powoli wyrastasz jak z pary przyciasnych butów. Nie odróżniasz piątku od innych dni tygodnia. Z mężem łączy cię poczucie odpowiedzialności za wspólnie budowane życie. Dziecko. I może krztyna sentymentu. Niedługo po tym wykręconym poranku wynajmujesz pracownię w okolicy. Zaczynasz pracę nad drugą powieścią (to prostsze od nakręcenia filmu!). Zanim skończysz, zamieszkasz tu na stałe. Premiera książki zbiegnie się z twoimi pięćdziesiątymi urodzinami. Nazywasz się Miranda July. Przeżyłaś to. A może nawet o tym napisałaś.

Twórczyni interdyscyplinarna

Miranda July, rocznik 1974, dorasta w Zatoce Kalifornijskiej, a po ukończeniu liceum przenosi się do Portland, gdzie angażuje się w punkowo-feministyczny ruch Riot Grrl. W latach dziewięćdziesiątych jej twórczość to głównie wideo-art i performens, w końcu przeprowadza się do Los Angeles, żeby nakręcić swój reżyserski debiut „Ty i ja i wszyscy, których znamy” (2005). To historia kilku przypadkowych spotkań na przedmieściach: artystki-amatorki, sprzedawcy butów, kilkorga dzieci, dwóch nakręconych nastolatek i kuratorki galerii. Film przynosi jej Złotą Kamerę na festiwalu w Cannes, udział w konkursie głównym na Sundance i możliwość dalszego rozwijania kariery – w ciągu kilkunastu lat nakręci jeszcze dwa pełne metraże, napisze cztery książki, stworzy aplikację, przeprowadzi wywiad z Rihanną i zrealizuje dziesiątki pomniejszych projektów artystycznych.

F.A.M.I.L.Y. (Falling Apart Meanwhile I Love You), 2024, z wystawy Mirandy July w Fondazione Prada

Należy do twórczyń, które są mocno obecne w swoich dziełach. Przeżyte emocje nabierają ciężaru w języku, ruchu i obrazie. Bo July jest twórczynią interdyscyplinarną: reżyserką, pisarką, performerką, artystką wizualną i aktorką (między innymi). Ta wielodziedzinowość jest dla niej naturalna. Zresztą, jak sama dodaje w wywiadach, zbiega się to mocno z kategorią płci: „rzadko spotyka się kobietę, która ma tylko jedną pracę”. Dla większości z nich codzienne życie oznacza ciągłą wymianę między pracą zawodową a opiekuńczą.

Kobieta, dziewczyna, matka

Najnowsza powieść July „Na czworakach” (2024) podsumowuje niemal trzy dekady twórczej pracy artystki, ale i takie aspekty biografii, jak rodzicielstwo, starzenie się czy rozwód. Motyw macierzyństwa artystka eksplorowała już w poprzednich dziełach. Początkowo pod postacią lęku przed odpowiedzialnością – w filmie „Przyszłość” (2011) portretuje dwójkę trzydziestolatków, która ponosi porażkę, kiedy pojawia się możliwość powiększenia rodziny o kota. Motyw ciąży i porodu pojawia się za to w powieści „Pierwszy bandzior” (2015), kiedy sama artystka ma już za sobą doświadczenie narodzin dziecka. Bohaterka książki powoli dorasta do bycia matką, a sam proces jest słodko-gorzki: pełen radosnej ekscytacji, ale i wstydliwego lęku. W filmie „Kajillionaire” (2020) przygląda się już całej konfiguracji rodzinnej, czyli zmiennemu układowi sił, którego członkowie żyją we wzajemnym uzależnieniu od siebie nawzajem. Tymczasem najnowsza powieść to refleksja nad tym, jak wychowywać i zostać wychowanym bez utraty autonomii. W macierzyństwie July dostrzega wzniosłość i powagę, ale częściej – powtarzalność, rutynę i piękno banału. Odnajdujemy je w opisach codziennych czynności: „Tuliłam Sam, czytałam Narnię, całowałam je we wszystkie miejsca, które wskazywało. Siedziałam w ciemności, aż dziecko zaczęło oddychać głęboko i miarowo (…)” (w polskim przekładzie zaimki “they/them” Kaja Gucio tłumaczy na “ono/jego”).

W twórczości pisarki dostosowanie się do płciowo wyznaczanych ról (bo taka przecież jest rola matki) zawiera element fizycznego uwierania – i tak, protagonistka powieści kocha swoje dziecko ponad życie, ale ma wątpliwości, czy będąc jednocześnie matką i artystką, ma szansę spełnić się w którejkolwiek z tych ról. Łączenie pracy zawodowej z wychowywaniem dziecka to dla narratorki ciągłe bycie w pozycji przejściowej – kryzys tożsamości, który staje się nową normalnością. Tak kruszy się mit artysty, który między wizytami w pracowni (tu w zaimprowizowanym garażu) musi usmażyć siedem gofrów, posprzątać, robić za szofera, odwiedzić supermarket i pozostać przy zdrowych zmysłach: „O piątej muszę świadomie się wyciszyć przed powrotem do domu, jak astronauta Buzz Aldrin szykujący się do rozładowania zmywarki zaraz po powrocie z Księżyca. Nie gadaj o Księżycu – powtarzam sobie. – Zapytaj wszystkich, jak minął im dzień”.

Menopauza i starzenie się

Bohaterkę „Na czworakach” poznajemy chwilę przed jej wielką podróżą z okazji okrągłych urodzin. Trasa z Zachodniego Wybrzeża do Nowego Jorku ma zająć tydzień, jednak kończy się, zanim kobieta ujedzie trzydzieści mil. July przejmuje gatunek, jakim jest powieść drogi  – uprawiana głównie przez mężczyzn – i go dekonstruuje, bawiąc się poszczególnymi elementami. 

Miranda July, fot. Fondazione Prada

Z tematów podjętych w najnowszej powieści na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się menopauza, a właściwie starzenie się – przede wszystkim kobiety, więc równocześnie matki, partnerki i kochanki. July nie medykalizuje tego okresu – stereotypowe uczucia gorąca ustępują tu rozumieniu tego szczególnego (rzadko omawianego w kulturze) stanu jako momentu życiowej dezorganizacji i dezintegracji. Kobieta, postrzegana wreszcie nie przez pryzmat swojej płodności, odzyskuje pełną kontrolę nad swoim ciałem. Nie bez powodu jednym z najpiękniejszych momentów książki jest fragment, kiedy narratorka robi sondę wśród znajomych, które mają już za sobą to doświadczenie: „Czuję się, jak prawdziwa «ja». Jakbym miała dziewięć lat i mogła robić to, co chcę”. Przyzwyczajeni do postrzegania menopauzy jako okresu powolnego więdnięcia kobiecości, konfrontujemy się z obrazem wolności od genderowych schematów i wynikających z nich zobowiązań. U July menopauza to czas ciszy po hormonalnych burzach, a jednocześnie idealny temat na kolejny bildungsroman.

Kulturowemu odzyskiwaniu ciała przez narratorkę towarzyszy jednocześnie powolny rozpad romantycznej relacji. Nadchodzacy kryzys zwiastuje jej komentarz z pierwszych stron: „ (…) mamy bardziej formalną relację, jak dwoje dyplomatów, którzy nie są pewni, czy to drugie nie dosypało trucizny do drinka. Wiecznie spragnieni, ale wiecznie pragnący, by to ta druga osoba upiła pierwszy łyk”. Sama artystka ponad dwa lata temu rozstała się z mężem Mikiem Millsem – para poznała się, kiedy oboje debiutowali na Sundance w 2005 roku. Historia ich związku przypomina trajektorię życia protagonistki Na czworakach: piętnaście lat małżeństwa, wspólna opieka nad jedynakiem, wreszcie – nowe związki obojga rodziców. Jednak, aby na wstępie wytrącić recenzentom oręż z ręki, artystka podkreśla, że nowa książka może wydawać się bliższa rzeczywistości, niż jest naprawdę. Życie, zredukowane do pojedynczych notatek (myśli, zdania, fragmenty rozmów), posłużyło jedynie za delikatny kościec fikcji. Osobiste nie jest równoznaczne z autentycznym – dla July przeżyte doświadczenie to materiał wyjściowy, wyposażenie, które jest tak samo potrzebne do pisania, jak klawiatura czy edytor tekstu.

Szklany sufit, krzywa podłoga

Choć w wydawnictwie Pauza ukazały się obie powieści i zbiór opowiadań July, z jej filmów tylko debiut miał w Polsce szerszej dystrybucji – i to w 2006 roku, czyli w epoce kinowej zapaści. Wydaje się, że artystka podzieliła losy większości twórców kina indie, którzy nie zdołali przebić się do mainstreamu, a co za tym idzie – nie zdobyli rozgłosu za granicą. Tymczasem w głównym konkursie na Sundance, gdzie artystka zadebiutowała, oprócz „Ty i ja…” znalazły się też filmy Mike’a Millsa, Riana Johnsona i Noaha Baumbacha. Ten ostatni jako jedyny miał już na koncie parę tytułów. Trajektoria kariery każdego z nich przebiegła zupełnie inaczej: Mills zyskał rozgłos tytułem „C’mon C’mon” (2024), Johnson wyreżyserował „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi” (2017) i dwa tytuły z serii „Na noże” (2019-), a Baumbach, po umocnieniu swojej pozycji nestora indie, podjął współpracę z Netfliksem. W tym czasie July zrobiła jeszcze dwa filmy, ale żaden nie pozwolił jej się wybić poza niezależną bańkę.

Miranda July w filmie „Przyszłość” (2011)

Niestety, mało co rozkręca karierę tak jak franczyzy czy współpraca z ogromnymi studiami i platformami streamingowymi. Nie można też pominąć strukturalnych trudności, z jakimi mierzyły i mierzą się kobiety w branży filmowej: marginalizacją ich perspektywy, brakiem parytetów, branżową dyskryminacją i podmywającą to wszystko mizoginią. July doskonale zdaje sobie z tego sprawę – kiedy debiutowała, w konkursie głównym w Sundance znalazły się tylko dwa filmy wyreżyserowane przez kobiety (na szesnaście tytułów). Właściwie jedyną reżyserką, która odniosła komercyjny sukces i może swobodnie realizować kolejne projekty, jest obecnie Greta Gerwig – ale już raczej nie w arthousie, z którego wyrosła.

Przez ostatnie dwie dekady model produkcji kina niezależnego zmienił się diametralnie. Niszowi dystrybutorzy, niegdyś odpowiedzialni za kupowanie praw do niezależnych tytułów, zostali w większości przejęci przez ogromne studia. Jak ująć kapitalizację tego sektora w kilku słowach? Już nie tak łatwo zrobić film. Może też dlatego July ma w swoim dorobku zaledwie trzy tytuły. Zresztą dla artystki z tak wyraźną wizją film oznacza utratę części kontroli nad dziełem. Książkę można napisać samotnie, później trafi ona jedynie do redakcji i korekty. Tymczasem na kształt filmu wpływa praca dziesiątek osób, a efekt końcowy to w tym samym stopniu produkt montażowni, co producenckich decyzji. Na szczęście na żadnym etapie kariery możliwości July nie ograniczały się do jednego medium. Zresztą artystka, która jest też matką, rzadko może pozwolić sobie na luksus jednozadaniowości.

Pisanie przeciwko

„Na czworakach” można czytać na wiele sposobów: włączenie menopauzy do kobiecej biografii, wyzwanie rzucone tradycyjnej wizji rodziny, a zarazem hołd dla matek, partnerek i przyjaciółek. To akt odwagi – myślenia na przekór normom kulturowym i literackim tropom bohaterek.

Twórczość July jest z jednej strony wyjątkowo wyczulona na społeczne niuanse, a z drugiej – wrażliwa na emocje i wysoce osobista. Czyli wnikliwa obserwacja (niemal podglądactwo) w połączeniu z pielęgnowaniem własnych idiosynkrazji. To artystka bezkompromisowa. I może to właśnie ta cecha przyczyniła się do powolnego rozwoju kariery. W branży nastawionej na zysk artystka podjęła decyzję o pracy w zgodzie z zasadą emocjonalnej szczerości. Ale gdyby nie ten wybór, jej bohaterki nie byłyby tak żywe i niezaspokojone. Ich losy nie będą idealnie zbieżne z naszymi, ale na pewno skrzyżują się w paru momentach. „Zobaczyłam siebie i nie mogłam już być sobą”. Bo to pisanie przeciwko samotności – nastawione na wspólnotę doświadczeń i w ciągłym poszukiwaniu języka dla tego co natrętne i nienazywalne.

Miranda July, Na czworakach, tłum. Kaja Gucio, Wydawnictwo Pauza

Reklama