Reklama

Tumblrowa Japonia w „Perfect Days” Wima Wendersa

Łukasz Mańkowski
film
recenzja
18.04.2024
15 min. czytania

Gdy miasto zmieniało się w najlepsze, wykluczeni nie mogli już swobodnie zamieszkiwać przestrzeń parków, w których finalnie znaleźć się miały dizajnerskie toalety. Widownia podczas Igrzysk w 2021 nie dopisała – tak powstało Perfect Days.

Jeśli doczekamy do końca napisów Perfect Days, dowiemy się, co stoi za wizją najnowszego filmu Wima Wendersa. Historię Hirayamy, opiekuna tokijskich toalet, wieńczy plansza z napisem komorebi. Pojawia się też definicja – „japońskie słowo oznaczające migotanie światła i cienia. Powodują je kołysane wiatrem liście. Istnieje tylko raz, w danej chwili”. W soczewce Wendersa rzeczywiście odbija się tokijskie tu i teraz; kłopot w tym, że Zachód przytulił sobie koncept komorebi na potrzeby tumblrowo-pinterestowej estetyki. Perfect Days powiela ten schemat.

Zacznijmy od samego Hirayamy. Żyje w piętrowym mieszkanku w dzielnicy Adachi na tokijskich przedmieściach. W środku czysty minimal – półki z książkami, kasety magnetofonowe, podłogi wyścielone tatami, łóżka brak, jest futon. W drugim pomieszczeniu uprawia roślinki. Hirayama z uśmiechem wita każdy dzień. Rutyna jest prosta: wstaje, ubiera się, myje, wychodzi do pracy. Na zewnątrz czeka na niego niebieski van, a przed drogą łapie jeszcze kawę w puszce z automatu. Bohater rozbudza się, jadąc samochodem i słuchając muzyki z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – raz są to The Animals, innym razem Otis Reading, a nawet Sachiko Kanenobu. Zanim dotrze do toalet w dzielnicy Shibuya, które sprząta na co dzień, szybko zerka w stronę Tokyo Skytree, żeby upewnić się, że najwyższy budynek w kraju wciąż stoi.

Obserwujemy kilka dni z życia Hirayamy – ramą do obserwacji rutyny staje się praca  „opiekuna” dizajnerskich toalet publicznych (Wenders sprzeciwia się mówieniu o Hirayamie jako o czyścicielu, którą przeplatają nieoczekiwane spotkania z nieznajomymi. Trochę jak w kinie drogi, tylko że trasą jest codzienność – skojarzenia z Patersonem jak najbardziej trafne. Dzień w dzień pętla czynności się powtarza, jak w matematycznym wzorze; czasem zmienią się tylko pojedyncze elementy, które w perspektywie Hirayamy albo wzbogacają poezję codzienności, albo zakłócają harmonię jej brzmienia.

Perfect Days, reż. Wim Wenders

W przerwach od pracy obserwuje otaczającą go przyrodę. Wyciąga wtedy z kieszeni swoją małpkę-Olympusa, współczesny artefakt hipsterów, i chwyta czarno-białe komorebi. Nie patrzy nigdy w wizjer. Większość zdjęć nie spełnia jego oczekiwań, tylko wybrane zostają skatalogowane, umieszczone w imponującej kolekcji pudełek, poukładanych według dat; resztę wyrzuca bez cienia sentymentu. Hirayama tworzy swojego prywatnego tumblra skomponowanego z migawek drzew w miejskiej scenerii, ale jego jedyną widownią jest on sam. Oczywiście pomijając nas – oglądających film.

Migotanie cienia

Potem nadchodzi sen. Obrazy z dnia powracają w formie onirycznych wizji, pełnych cieni i migoczących świateł. Komorebi staje się lejtmotywem montażowym, oddzielając kolejno od siebie dni, noc od poranka. Wenders nawet kataloguje tematykę snu – w pierwszej sekwencji w centrum ekranu przypadkiem pojawia się pośród literackiego tekstu znak kanji na cień: 影 (kage). Co prawda sny rządzą się swoją logiką chaosu, ale u Wendersa wyraźnie widać obsesyjną potrzebę, by ten cień był uporządkowany: w obrazie, w języku, a nawet w piktogramach, skrzętnie – lub nachalnie – przemyconych we śnie protagonisty. To trochę jak z teorią o haiku – które przestaje istnieć, gdy się zacznie o nim teoretyzować. Haiku powinno wybrzmieć, ale nie poprzez rozkładanie na czynniki pierwsze. Wenders jest tak bardzo zanurzony w swojej fascynacji cieniem, że i on po prostu znika.

Estetyka komorebi przekłada się na sposób, w jaki Hirayama patrzy na świat, oraz na jego wycofaną postawę wobec otaczającej go rzeczywistości. Jest pasywnym obserwatorem, przyjmującym drobne zmiany z czymś, co na zachodnim gruncie określilibyśmy mianem stoickiego spokoju. Na każde zetknięcie z chłodem świata zewnętrznego – choćby absolutnie zdystansowanych Japończyków korzystających z toalet – Hirayama ma odpowiedź w postaci „czułego” spojrzenia, szczególnie gdy odnotowuje dziwactwa przechodniów – zastygniętego w pozach niczym z tańca butoh (zwanym też tańcem ciemności) mężczyzny w kryzysie bezdomności czy pogrążonej w myślach kobiety. Są jego stałymi towarzyszami, lecz nigdy się z nimi nie styka, nie zamienia z nimi ani słowa.

Perfect Days, reż. Wim Wenders

Wenders tworzy genialny, a przez to problematyczny wytrych – Hirayama staje się postacią, do której automatycznie chciałoby się aspirować, bo nie da się w żadnym momencie zakwestionować jego moralności. Problematyczne jest to, że jego nieskazitelność bierze się z zachodnich wyobrażeń wokół tego, co japońskie, więcej – przepełnione japońskością. Hirayama jest chodzącym haiku, bez reszty przepełnia go zen, a przy tym uśmiech nie schodzi mu z twarzy, nawet gdy z namaszczeniem czyści i tak czyste już toalety. Bez cienia ironii mógłbym dodać, że gdyby świat składał się tylko z ludzi pokroju Hirayamy, bylibyśmy w lepszym miejscu. Film jak i jego bohater istnieją w jednym celu – skrojone są pod zachwyt widowni, tej zachodniej. Chociaż na papierze wszystko się zgadza i bardzo chciałbym lubić te kilka dni wycięte z życia Hirayamy, to egzaltowana w swym tonie historia Perfect Days niestety egzotyzuje kulturowy kontekst. Krystaliczna czystość bohatera wyrasta z romantycznego wyobrażania Japonii przez Wendersa, jakby budował go zlepek oczywistych klisz kojarzących się z filozofią Wschodu. Ulepiony w taki sposób Hirayama prowadzić ma nas za rączkę wprost do naszego porzuconego sumienia – mamy poczuć się lepiej sami ze sobą i z otaczającym nas światem.

No bo sprawdźmy, co kryje się pod hasłem komorebi. Większość treści, na które natrafiam w wyszukiwarce, odnosi się do towaru – tu perfumy, tam świeca zapachowa, a gdzie indziej jeszcze włóczka lub tytuł albumu muzycznego. To wizualny fenomen, który nawet nie wywodzi się z kultury  japońskiej – jak wiele innych konceptów estetycznych wywodzących się z buddyzmu, na przykład popularne ostatnio wabi-sabi czy filozofia ikigai. Nie ma śladu komorebi w haiku ani w japońskim malarstwie; do Japonii przyczłapało z Zachodu, jako tłumaczenie z angielskiej poezji. Termin utarł się co prawda w mowie i piśmie, ale w szerszej świadomości zbiorowej był w stanie zaistnieć przede wszystkim jako kolejny neologizm, który jednym słowem jest w stanie oddać złożony emocjonalnie pejzaż. Obecnie stał się egzotycznie brzmiącym abstraktem w reklamowej modzie czy enigmatycznym hashtagiem zdobiącym kolekcje zdjęć na blogach. Ważny disclaimer – dalej posiadam na Facebooku album o nazwie komorebi, który założyłem po pierwszej wizycie w Japonii gdzieś w 2016. Nie wstydzę się go, bo to piękne słowo, ale ze swojej fazy komorebi już wyszedłem.

Reżyser Perfect Days tworzy film na bazie hasełka, które w grze o orientalizowanie Japonii może wydawać się niepozorne. Timing jest nie bez znaczenia – po pandemii gospodarka japońska leży odłogiem, yen jest kuriozalnie niski, a w dodatku zbliża się EXPO w Osace, którego organizacja spotyka się dużą krytyką. Innymi słowy – po obejrzeniu Perfect Days mamy chcieć pojechać do Japonii łapać swoje #komorebi.

Perfect Days, reż. Wim Wenders

Nie chcę brzmieć jak krytyczny promotor pracy dyplomowej Wendersa z japonistyki, ale rozumiałbym, gdyby za użyciem estetyzacji w myśl komorebi szła pogłębiona diagnoza społeczna lub chociaż przedstawienie krajobrazu japońskiego w kontekście polemiki z estetyczną tradycją cienia. Komorebi jako estetyczny trop pojawiało się już przecież u Hirokazu Koreedy czy Naomi Kawase – japońskich ulubieńców na festiwalu w Cannes. I chociaż późniejsze filmy Kawase to narratologiczne wtopy, w których słońce przebijające się przez drzewa aż wypala oczy, jej Kwiat wiśni i czerwonej fasoli (2015) jest ważnym głosem wokół społecznego ostracyzmu w kinie japońskim. Podobnie jest u Koreedy – nad wizją piękna stale unosi się poczucie ambiwalencji wobec rzeczywistości – którego filmy przepełnione poczuciem straty badają mainstreamowe wyobrażenia o rodzinnych więzach. Jak w Nikt nie wie (2004), w którym kamera podgląda świat dzieci pozostawionych samym sobie, a ukazany świat jest przepełniony zarazem magicznym realizmem, jak i surową dokumentalną obserwacją. U Wendersa wszystko pozostaje czyste, pozbawione niuansu, a paradoksalnie przez to też – prawdziwego cienia. 

Jest taki mem, „Place, Japan”

Filmy zachodnich twórców o Japonii to właściwie już osobny podgatunek – najczęściej pokazujący japońską kulturę w ujęciu prostych kontrastów. Nie inaczej jest w przypadku spojrzenia Wendersa, u którego Japonia jest albo nieskazitelnie czysta (i tajemnicza w swym pięknie zarazem, jak komorebi), albo przepełniona dziwnościami. Wszystko jednak składać się ma na portret piękna zawieszonego w bezczasie, jak w mitycznej, odległej krainie.

Japonia z niedalekiej przyszłości Wendersa to miejsce, które masz poczuć, a nie rozumieć. Hirayama wprost idealnie oddaje taki koncept – namaszczenie, z jakim oddaje się pracy, również wpisuje się w powielany niejednokrotnie już w filmowej wizji schemat; może nie śni o sushi, ale w swoim pietyzmie wobec opieki nad toaletami ma być jak mistrz Jiro – surowy, ascetyczny, lecz opanowany. W rezultacie, Japonia w oczach Wendersa staje się z jednej strony podatnym gruntem pod romantyzowanie braku aspiracji materialnych – jakby wewnętrzne zen w zupełności miało wystarczyć do opłacenia rachunków za mieszkanie, i to w dodatku piętrowe; z drugiej, miejscem romantyzowania obsesyjnej perfekcji, która stała się obiektem fiksacji Zachodu, a którą Wenders bezkrytycznie wykorzystuje do nakreślenia skrajnie uporządkowanej rutyny swojego bohatera.

Odbiegam już od tego, że w filmie – a mówimy tu o settingu toalet publicznych – nie uświadczymy ani obrazu fekaliów, ani wymiocin. Szczytem finezji jest kilka porozrzucanych papierków w jednej z kabin, pomimo że toalety usytuowane są w dzielnicy Shibuya, która nocą tętni energią, a obraz pijaństwa się z niej zwyczajnie wylewa. To być może jedyne takie miejsce na świecie, gdzie uświadczy się tyle pijanych dusz, w dodatku śpiących w garniturach, które w pijackim ferworze nie wyrobiły się na pociąg do domu. Powidoków weekendu w Shibuyi nie zobaczymy – temat zostaje ledwie liźnięty przez współtowarzysza Hirayamy, nieco zdziwaczałego Takashiego, który opisuje jeden z takich epizodów. Reszta pozostaje nieskazitelna, a sterylność futurystycznie wyglądających toalet służy podkreśleniu tej odległej wizji Japonii, w której nawet osoba w kryzysie bezdomności grana jest przez wybitnego artystę i tancerza (Mina Tanakę). Jeśli zastanawialiście się, czy jego „performens” jest rzeczywiście próbą artystyczną – sądzę, że tak. Jest taki mem, „Place, Japan”. Perfect Days jest właśnie nim.

Perfect Days, reż. Wim Wenders

Dziwi mnie to, bo Wenders jest powszechnie znanym japonofilem. To nie jest pierwsza jego podróż w środek japońskiego krajobrazu. Jego wcześniejsze filmy osadzone w Japonii to dokumenty ukazujące życie projektanta mody Kōjiego Yamamoto lub hołdujące obrazowi Tokio w filmach Yasujirō Ozu (nazwisko Hirayama pochodzi zresztą z Tokijskiej opowieści). Nie ma absolutnie nic złego w opiewaniu prostoty życia. Powinniśmy do niej dążyć – Hirayama w gruncie rzeczy może być miłym gościem. Perfect Days jest jednak filmem, który w centrum stawia prostotę i minimalizm, choć cały projekt przysłaniają pobudki marketingowe i kapitalistyczne.

Dizajnerskie toalety

Początkowo Perfect Days miał być prostym filmem reklamowym – krótkim dokumentem o nowo powstałym kompleksie dizajnerskich toalet, które od zeszłego roku zaczęły zdobić tokijski krajobraz. Wenders poszedł krok dalej – zamiast reklamy, stworzył pierwszą w historii kina japońskiego fabułę, osadzoną w scenerii toalet, opiewającą prostotę życia (która wciąż jest jednak reklamą!), a scenariusz współtworzył Takuma Takasaki, creative director największej japońskiej firmy marketingowej w Japonii, Dentsu. Kontrowersja tkwi jednak w tym, że za The Tokyo Toilet obecnymi w filmie Wendersa stoi pośrednio firma UNIQLO (autor konceptu TTT, Koji Yanai, jest synem dyrektora korporacji, a wszystkie kostiumy pochodzą od UNIQLO) – modowy gigant, który wbrew publicznej opinii forsował wizję Igrzysk w Tokio w okresie pandemii, co ostatecznie przeniosło się na kolosalne w skutkach zmiany w transformacji i miasta, i ekonomii kraju. Toalety miały zachwycić w trakcie Igrzysk Olimpijskich, przeniesionych na 2021 rok w wyniku pandemii koronawirusa; ich powstanie również naruszyło status quo osób w kryzysie. Gdy miasto zmieniało się w najlepsze, wykluczeni nie mogli już swobodnie zamieszkiwać przestrzeń parków, w których finalnie znaleźć się miały dizajnerskie toalety. Widownia podczas Igrzysk w 2021 nie dopisała – tak powstało Perfect Days.

Dysonans w recepcji prostoty jest szerszy. Czytając polskie i zagraniczne recenzje filmu, natrafiam nagle na artykuł w szanowanym polskim medium. Atakuje mnie lead, stanowczo stawiający tezę – „Czy samotny czyściciel toalet może być szczęśliwy?”. Nie, kurwa, nie może. To właśnie stanowi problem Perfect Days – że film w ogóle doprowadza do takiej percepcji, chociaż rzecz rozchodzi się też o to, że niewielu jest filmowych „opiekunów toalet”. W swoim spojrzeniu na otaczającą Hirayamę rzeczywistość Wenders nawet nie kwestionuje przywilejów swojego bohatera. Biografia mężczyzny nigdy nie zostaje nam podana, ale przez cały czas trwania filmu możemy snuć fantazje, gdzie i co odmieniło życie Hirayamy. Dowiadujemy się, że był jakiś konflikt z ojcem; widzimy uprzywilejowany status jego siostry; wyraźny jest też kapitał kulturowy bohatera, a status odzwierciedlają wypełnione muzycznymi artefaktami półki w mieszkaniu. W poprzednim życiu był zapewne predestynowanym do przejęcia wielkiej firmy po ojcu salarymanem, który po serii popijaw z szefostwem nagle zaczął mieć dość korpoświatka. Antysystemową alternatywą stało się czyszczenie kibli, które jednoznacznie potępia siostra Hirayamy, gdy widzą się po latach.

Perfect Days, reż. Wim Wenders

Wymiar klasowy nigdy nie był przesadnie widoczny w filmach Wendersa. W wywiadach reżyser twierdzi, że wątek klasowy jest dla niego nieistotny, bo wierzy w egalitarność ludzkiego bytu. Być może z jego perspektywy tak to wygląda – no bo Hirayama może sobie wybrać taki los, mógł pozwolić sobie na rezygnację. Bo miał z czego. 

„Istnieję tu i teraz”

Paradoks polega na tym, że Wenders w swej próbie stworzenia bohatera skromnego wpada w manierę; pomimo czułości i bierności, jakie kryje ta postać, bije od niego też wyższościowy vibe upadłego arystokraty, wiecznego dziecka, które nigdy w pełni nie dojrzało. Jest w dodatku tym rodzajem męskiego bohatera, jaki odnalazłby się w literackich światach Murakamiego, ale bez wyraźnej seksualnej aury – dojrzały facet o tajemniczej przeszłości, którego życiem rządzą analogowe zajawki, uwikłany w relacje z młodszymi kobietami, trochę niedostępnymi, a trochę tajemniczymi, lecz w gruncie rzeczy sprowadzonymi do figur nieistniejących bez rozbudowanych historii mężczyzn. 

Już w 1933 roku Junichiro Tanizaki napisał w swojej Pochwale cienia: „doprawdy nie ma chyba drugiego takiego miejsca, które dostarcza tyle przyjemności, co japońska ubikacja”. Istotnie, wyrosła ona do rangi międzynarodowego fenomenu – jej współczesna wariacja jest uosobieniem komfortu i elegancji. Tanizaki pisał też, że „wychodek to wymarzone miejsce do słuchania brzęczenia owadów i śpiewu ptaków; świetnie się też nadaje do podziwiania poświaty księżyca lub smakowania mono-no aware [patos rzeczy] o każdej porze roku”. Pisarz twierdził, że nie zdziwiłby się, gdyby to właśnie w ubikacji powstawały najlepsze haiku – bo była miejscem na styku elegancji, piękna i brudu. Z ambiwalencji powstaje najpiękniejsza forma sztuki, bo uwzględnia także te zamglone i mroczne zakamarki rzeczywistości.

Niestety, skomorebizowany Hirayama żyje w absolutnej czystości i widzi taki obraz japońskiej rzeczywistości, jaki chce widzieć, bez brudnych odprysków. To bohater, który się starzeje, ale nigdy nie dojrzewa; postać, która zdaje się krzyczeć – „istnieję tylko tu i teraz”. Chociaż przez cały film czekamy na wyłom w pięknym obrazku – podobnie jak w Patersonie – nic się nie zmienia. Dysonans polega na tym, że w swojej próbie odrzucenia perfekcji Wenders wpada w perfekcjonizm; w założeniu niedoskonała wizja Japonii staje się doskonała.

Perfect Days, reż. Wim Wenders